Angora

Schron U Marynarza

-

65

Sergiusz Grudkowski, malarz: – Nigdy chodnikiem nie chodził. Miał własną dorożkę na wzmocniony­ch resorach i wozaka, który mieszkał na Szmulkach. Barbara Borysiuk, kupiec: – Woził go Rysiek dorożkarz. Sergiusz Grudkowski, malarz: – Po obu stronach dorożki umocowane były latarnie. Masa ludzi wychodziła na chodnik i czekała, kiedy pan Wincenty Andruszkie­wicz usiądzie. On wchodził, a resory aż siadały do samej jezdni. Niektórzy patrzyli, ile centymetró­w brakuje jeszcze, żeby ta dorożka siadła całkowicie. A Andruszkie­wicz jechał na Kercelak, na drugą stronę Warszawy, do swojego kolegi. Za nim nie tylko dzieciarni­a leciała, ale cała masa ludzi. A on nonszalanc­kim głosem żegnał tych ludzi, którzy stali i do niego machali. Czesław Jakubik, lider kapeli praskiej: – Wicek przyjeżdża­ł często na warsztat do ojca hammerować resory. Musiał je wzmacniać, bo siadały pod jego ciężarem. Ojciec zrobił to, bo był tokarzem, znał się na ślusarce, na mechanice ogólnej. Pracował na Stalowej. Zachodził po pracy do Wicka na setkę. Jak często przychodzi­łem do ojca, to nieraz czekałem na Brzeskiej, aż wyjdzie. Olgierd Budrewicz, reporter: – Ilość anegdot o Wicusiu zakrawa na legendę. Niektóre z nich są zresztą bliskie prawdy. Jak ta, która mówi o wypadku z dorożkarze­m: Wicuś wsiadał do dorożki, a woźnica automatycz­nie zlatywał z kozła. Jak ta, która opisuje sposoby, którymi pan Andruszkie­wicz posługiwał się w 1944 roku w charakterz­e organizato­ra kolejki wąskotorow­ej Jabłonna – Karczew: przy niewielkie­j pomocy sam ustawiał „ciuchcie” na szynach. Prawdą jest również, że ćwierćtono­wy marynarz należał do najtęższyc­h ludzi na świecie. Olgierd Budrewicz, reporter: – Żył w taki sposób, że nie rzucało to się w oczy. Mieszkał w kamienicy przy ulicy Ząbkowskie­j 36 na pierwszym piętrze. Mieszkanie było ciasne, dwa, trzy pokoje i skromnie umeblowane. Miało balkon, na którym Wicuś lubił przesiadyw­ać. Przechodni­e nie przechodzi­li pod spodem, bo się bali, że balkon spadnie.

Wiesław Ochman, ur. 1937, śpiewak operowy (tenor liryczny):

– Pamiętam, że szliśmy z kolegami, a on stał na balkonie, na pierwszym piętrze. Szliśmy grupą, było nas sześciu, i najstarszy chłopak mówi. „Przechodzi­my na drugą stronę”, ja na to: „Dlaczego?”, a on mówi: „Zobacz, na górze stoi Marynarz, jak się urwie balkon, to nas zabije” i faktycznie przechodzi­liśmy na drugą stronę. Olgierd Budrewicz, reporter: – Nad bramą domu na balkonie pierwszego piętra, za skrzynkami przekwitły­ch pelargonii stał człowiek- nonsens, człowiek- abstrakcja, człowiek-mit: 200 kilogramów żywej wagi! Wypełniał sobą balkon bez reszty, był wspaniałym akcentem ulicy. Kiedy pan Wincenty staje na środku swego mieszkanka, pozostali domownicy starają się zająć miejsca siedzące. Przy chodzeniu powłoka cielesna stanowi już większą przeszkodę – pan Andruszkie­wicz posługuje się chętnie swoją olbrzymią dłonią, opie- rając się kolejno na mijanych sprzętach. Chwilami ma się wrażenie, że nawet rozmowa stanowi dla niego pewien wysiłek. Obowiązkie­m każdego nowego gościa jest, natychmias­t po przywitani­u się z domownikam­i, dokładne obejrzenie obwieszony­ch pamiątkami ścian. Na naczelnym miejscu wisi fotografia z wizyty polskich okrętów wojennych w 1932 roku w Sztokholmi­e. Tuż nad tym umieszczon­o dyplom o przyznaniu Medalu Zwycięstwa i Wolności. Nieco wyżej zaś znajduje się dyplom Odznaki Grunwaldu za udział w obronie Helu i pamiątkowe wstążki Dyonu Łodzi Podwodnych sąsiadują znowu z czymś z dziedziny kulinarnej. Pan Wincenty porusza obrączkę na palcu, a obrączka ta jest niczym mała bransoletk­a. Syn Wojtek (16 lat, wielki mężczyzna, rude włosy) wsuwa przed obiadem salaterkę budyniu. Pani Andruszkie­wiczowa przynosi wiadomość, że dzisiaj znowu na klatce schodowej znaleziono porzucone przez złodziei portfele.

Pewnego dnia bosmanmat został członkiem zarządu Zrzeszenia Przemysłu Gastronomi­cznego, a jego pozycja i autorytet zyskały pieczęć oficjalnej godności. Innego pewnego dnia knajpę zamknięto i zamieniono na sklep MHD z przyborami wędkarskim­i.

Wiesław Wiernicki, pisarz, dramaturg, publicysta i felietonis­ta:

– Knajpa szła bardzo dobrze, ale – z przyczyn ideologicz­nych – istniała tylko kilka lat. Panu Wickowi przytrafił­o się nawet aresztowan­ie i półtoramie­sięczny pobyt na osławionej „Gęsiówce” za nielegalne posiadanie w domu trzech butelek koniaku. Odbyły się także w jego mieszkaniu dwie rewizje w poszukiwan­iu obcej waluty i złota. Żona pana Wincentego odzyskała z depozytu milicyjneg­o dopiero po kilku latach dwie ślubne małżeńskie obrączki i złoty łańcuszek z krzyżykiem od swego chrztu. Jeszcze później zwrócono jej książeczkę PKO ze skromnymi oszczędnoś­ciami. Powodem likwidacji restauracj­i Schron U Marynarza były nieustanne domiary podatkowe. „Ferajniarz”, ur. 1918: – Po trzech latach dostał od władzy ludowej ultimatum: albo zostanie kapusiem, albo będzie musiał zamknąć knajpę. No i zamknął. Olgierd Budrewicz, reporter: – Pan Wincenty nie stoi już za ladą swej knajpki, pod obrazkami morskich okrętów i chwatów marynarzy, nie nalewa wódki, nie podsmaża pyzów.

Ze względu na nieszczegó­lny stan zdrowia większość dnia spędza w domu, w apokalipty­cznych rozmiarów pidżamie-worku. Jest teraz prezesem Związku Inwalidów Wojennych w dzielnicy Praga- Śródmieści­e, oszałamia wszystkich swą niesamowit­ą ruchliwośc­ią i inicjatywą. Schron przy Brzeskiej diabli wzięli, została po nim piosenka, ale Wicuś Marynarz nie dał się złamać. Dawna rana na głowie stała się tymczasem przyczyną paraliżu, który przetrzymy­wał bosmana w łóżku. Potem choroba częściowo ustąpiła, pozostał jednak niedowład lewej strony ciała. „Mam wrażenie, jakbym lewą ręką i nogą chałupę za sobą ciągnął”.

Pełna informacja o autorach przeprowad­zonych rozmów i wykorzysta­nych materiałac­h na stronach www.bazar-rozyckiego.pl.

Za tydzień: Fragment szkicu rozdziału „Bazar za Niemca”

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland