Czemu zatonął „Down North”?
W środowisku żeglarskim wrze wokół przyczyn zatonięcia jachtu płynącego na Grenlandię. Coraz więcej wiadomo też na temat okoliczności śmierci niepełnosprawnego załoganta Leszka Bohla.
Morze w miarę spokojne, mała fala, przechył niewielki, na horyzoncie czarna chmura. To przypuszczalnie ostatnie zdjęcie zrobione z pokładu szkunera „Down North” w sobotę 30 maja o godzinie 18.20. Półtorej godziny później doszło do tragedii.
Fotografię wykonał jeden z członków załogi i natychmiast rozesłał znajomym. Aparat telefoniczny, którym ją wykonano, poszedł na dno... Dziś zdjęcie to może odegrać ogromne znaczenie w śledztwie, gdyż jako jedną z przyczyn zatonięcia jachtu uznaje się nagły szkwał, którego zwiastunem mogła być właśnie ta chmura.
Dla Leszka Bohla, niepełnosprawnego sportowca i podróżnika z Torunia, udział w rejsie arktycznym, w jaki wyruszał „Down North”, był spełnieniem marzeń. Uczestnik kilkudziesięciu maratonów i niezliczonych biegów ulicznych, które pokonywał na handbike’u, od kilku lat zaczął koncentrować się na wyprawach. Zawsze przyświecało mu jedno – udowodnić światu, że niepełnosprawność nie musi oznaczać przykucia do wózka inwalidzkiego. Dla wielu osób w podobnym stanie był wzorem, a dla firm produkujących sprzęt dla niepełnosprawnych – wizytówką.
Zatonięcie szkunera „Down North” wywołało szereg komentarzy na specjalistycznych forach internetowych. Środowisko żeglarskie zaczyna mówić. Dotarliśmy do doświadczonych żeglarzy, którzy pływali tą jednostką. Ich ocena była miażdżąca.
– „Down North”, wymyślony i zbudowany w Kanadzie, miał służyć faktycznie do rejsów arktycznych, a dokładnie do kontaktów z Inuitami – mówi jeden z żeglarzy, tak jak koledzy pragnący, na razie przynajmniej, zachować anonimowość. – Jednak kiedyś „Down North” wyglądał inaczej. Był krótszy, kończył się tuż za sterówką. Potem zaczęto go przerabiać. Najpierw dospawano cztery metry kadłuba, potem ktoś wpadł na pomysł budowy wysokiego kasztela, takiej dobudówki na rufie. Wszystko to, biorąc pod uwagę fakt, że jednostka jest właściwie płaskodenna i nie ma kila z prawdziwego zdarzenia, miało ogromny wpływ na stateczność poprzeczną, która zaważyła podczas tej tragedii.
Bywalcy jachtu, a pływało nim wielu, choćby rok temu „Down North” odbył podobny rejs arktyczny, w tracie którego także zmieniało się wiele załóg, zwracają uwagę na jedno. Na paliwo.
– Szkuner był zatankowany na maksa. Wiem, że miał dodatkowe zbiorniki paliwa, nie wszystkie poniżej linii wodnej. Ba, nawet na pokładzie magazynowano paliwo i wodę – dodaje nasz kolejny rozmówca. – Gdy myśmy nim pływali, wszyscy zdawali sobie sprawę, że stabilność to jego słaby punkt, dlatego używaliśmy zaledwie 70 metrów kwadratowych żagla, a i tak miał potężny dryf. Silnik uruchamiany był bardzo często, a na żaglach szybko i bezpiecznie łódka ta szła tylko wtedy, gdy wiało od rufy.
Są też żeglarze, którzy w ocenach idą jeszcze dalej. – Cała ta rzekoma dzielność arktyczna tej jednostki to pic. Jako mały lodołamacz, wsuwający się na pokrywę lodową na specjalnych sankach zamontowanych na dnie, może by sobie poradził, tylko komu to potrzebne? To reklamowy bajer dla turystów, których się mami, jakim to cudownym wynalazkiem mogą popłynąć. Łódka, moim zdaniem, była na żaglach wolna, kiepsko sterowna, a w sytuacjach zagrożenia, przy silnym wietrze, mało stateczna. Przypuszczam, że ruszając w pięciomiesięczny rejs, przeładowano ją. Niestety, nie dziwię się, że tak to się skończyło.
Kapitan „Down North” Mateusz Ćwikliński w swoim oficjalnym oświadczeniu zapewnia, że szkuner był przygotowany wzorowo. On sam zachował wszystkie procedury, a za wypadek wini nieokreślone bliżej zjawisko atmosferyczne.
– Może doszło do uskoku wiatru, to będzie badane – podkreśla. Przyznaje zarazem, że jacht przechodził szereg modyfikacji. – Może doszło do przemieszczenia się balastu, może armator dokonał przeróbek, o których nie wiem? Tak załadowany szkuner już pływał, znałem go doskonale. Wbrew temu, co niektórzy mówią – to świetna i bezpieczna jednostka.
Ważny jest ten wątek przeróbek czynionych przez armatora, którym jest Mariusz Nawrot. On sam zapewnia, że najpoważniejsze przeróbki, czyli wydłużenie kadłuba i dobudowa kasztela, czynione były w stoczniach pod nadzorem specjalistów. Krótko mówiąc, na wszystko ma papiery.
– Ruszając w ten rejs, przeładowano jednostkę, była też przeżaglowana – odbija piłeczkę w stronę kapitana i zmierza do zakończenia rozmowy, bo właśnie jest w ferworze załatwiania spraw urzędowych związanych z procedurą podniesienia szkunera z dna. Gdy to nastąpi, specjalna komisja zajmie się analizą przede wszystkim stateczności. Już dziś wiadomo jednak, że ta może być nieco inna niż w momencie wypływania z portu w Świnoujściu. Podczas wywrotki doszło do wycieku paliwa. I to na tyle obfitego, że załoga, która była już wtedy na tratwie, nie odważyła się odpalić drugiej flary.
A jak umierał Leszek Bohl? Już w pierwszych informacjach o katastrofie wspominano o ataku serca. Nietrudno skojarzyć, że dla śledztwa może mieć to ogromne znaczenie, a jakiś zdolny prawnik najpewniej spróbuje oddzielić fakt zatonięcia jachtu od śmierci załoganta na atak serca już na tratwie. Uzna, że brak tu bezpośredniego związku...
Czyżby? Z relacji bezpośredniego świadka wynika, że jacht przewrócił się na bok w jednej chwili. Z koi dziobowej, na której leżał w tym czasie Leszek Bohl, było około 5 metrów do wyjścia z mesy na pokład. Gdy woda wdzierała się do jachtu, on z pomocą kolegi przeciskał się w tę stronę. Musiał minąć ubikację, wąskim przejściem dotrzeć do mesy, w której musiał pokonać stół położony bokiem. Wszystko to oczywiście bez kul, z potwornym bólem – podróżnik miał jedną nogę zupełnie nieczynną z powodu niezrośnięcia się kości udowej. W mesie miał mieć wody do połowy piersi, i która ciągle napływała. Tam włożono mu kamizelkę ratunkową, by po chwili ją zdjąć, bo nie przecisnąłby się przez coraz węższe wyjście. Ostatecznie wypchnięto go na maszt leżący na wodzie. Tam ponownie włożono mu kamizelkę. Jako pierwszy miał zostać wrzucony na tratwę, na której po niedługim czasie zmarł.
Członkowie załogi zapewniają, że nie zachłysnął się wodą. Trudno sobie to wyobrazić, biorąc pod uwagę fakt, że Leszek Bohl nie umiał pływać, nie mógł z powodu niepełnosprawności w pełni się rozprostować i bez kul w zasadzie się nie poruszał.
Wiele wyjaśnić powinna sekcja zwłok. Niestety, rodzina odbierając ciało podróżnika po sekcji, nie dowiedziała się, co było przyczyną śmierci. Na oficjalną informację trzeba będzie poczekać.
Na koniec jeden szczegół, który nie daje spać rodzinie. Gdy podróżnik szykował się do rejsu, cały czas problemem był bagaż, jaki ze sobą może zabrać. Miało go być jak najmniej, on sam zrozumiał, że znaczenie ma ciężar. Dziwiło go to, bo przecież jacht to nie samolot, ale ostatecznie uprosił kapitana i zabrał dwie ciężkie beczki. Bliscy nie mogą uwolnić się od myśli, że o jedną, około 70-kilogramową, za dużo...