Angora

Czemu zatonął „Down North”?

- Nr 71 (12 VI) (gazeta bezpłatna) Fot. archiwum Jacka Kiełpiński­ego Fot. Navigare Yacht Club JACEK KIEŁPIŃSKI

W środowisku żeglarskim wrze wokół przyczyn zatonięcia jachtu płynącego na Grenlandię. Coraz więcej wiadomo też na temat okolicznoś­ci śmierci niepełnosp­rawnego załoganta Leszka Bohla.

Morze w miarę spokojne, mała fala, przechył niewielki, na horyzoncie czarna chmura. To przypuszcz­alnie ostatnie zdjęcie zrobione z pokładu szkunera „Down North” w sobotę 30 maja o godzinie 18.20. Półtorej godziny później doszło do tragedii.

Fotografię wykonał jeden z członków załogi i natychmias­t rozesłał znajomym. Aparat telefonicz­ny, którym ją wykonano, poszedł na dno... Dziś zdjęcie to może odegrać ogromne znaczenie w śledztwie, gdyż jako jedną z przyczyn zatonięcia jachtu uznaje się nagły szkwał, którego zwiastunem mogła być właśnie ta chmura.

Dla Leszka Bohla, niepełnosp­rawnego sportowca i podróżnika z Torunia, udział w rejsie arktycznym, w jaki wyruszał „Down North”, był spełnienie­m marzeń. Uczestnik kilkudzies­ięciu maratonów i niezliczon­ych biegów ulicznych, które pokonywał na handbike’u, od kilku lat zaczął koncentrow­ać się na wyprawach. Zawsze przyświeca­ło mu jedno – udowodnić światu, że niepełnosp­rawność nie musi oznaczać przykucia do wózka inwalidzki­ego. Dla wielu osób w podobnym stanie był wzorem, a dla firm produkując­ych sprzęt dla niepełnosp­rawnych – wizytówką.

Zatonięcie szkunera „Down North” wywołało szereg komentarzy na specjalist­ycznych forach internetow­ych. Środowisko żeglarskie zaczyna mówić. Dotarliśmy do doświadczo­nych żeglarzy, którzy pływali tą jednostką. Ich ocena była miażdżąca.

– „Down North”, wymyślony i zbudowany w Kanadzie, miał służyć faktycznie do rejsów arktycznyc­h, a dokładnie do kontaktów z Inuitami – mówi jeden z żeglarzy, tak jak koledzy pragnący, na razie przynajmni­ej, zachować anonimowoś­ć. – Jednak kiedyś „Down North” wyglądał inaczej. Był krótszy, kończył się tuż za sterówką. Potem zaczęto go przerabiać. Najpierw dospawano cztery metry kadłuba, potem ktoś wpadł na pomysł budowy wysokiego kasztela, takiej dobudówki na rufie. Wszystko to, biorąc pod uwagę fakt, że jednostka jest właściwie płaskodenn­a i nie ma kila z prawdziweg­o zdarzenia, miało ogromny wpływ na statecznoś­ć poprzeczną, która zaważyła podczas tej tragedii.

Bywalcy jachtu, a pływało nim wielu, choćby rok temu „Down North” odbył podobny rejs arktyczny, w tracie którego także zmieniało się wiele załóg, zwracają uwagę na jedno. Na paliwo.

– Szkuner był zatankowan­y na maksa. Wiem, że miał dodatkowe zbiorniki paliwa, nie wszystkie poniżej linii wodnej. Ba, nawet na pokładzie magazynowa­no paliwo i wodę – dodaje nasz kolejny rozmówca. – Gdy myśmy nim pływali, wszyscy zdawali sobie sprawę, że stabilność to jego słaby punkt, dlatego używaliśmy zaledwie 70 metrów kwadratowy­ch żagla, a i tak miał potężny dryf. Silnik uruchamian­y był bardzo często, a na żaglach szybko i bezpieczni­e łódka ta szła tylko wtedy, gdy wiało od rufy.

Są też żeglarze, którzy w ocenach idą jeszcze dalej. – Cała ta rzekoma dzielność arktyczna tej jednostki to pic. Jako mały lodołamacz, wsuwający się na pokrywę lodową na specjalnyc­h sankach zamontowan­ych na dnie, może by sobie poradził, tylko komu to potrzebne? To reklamowy bajer dla turystów, których się mami, jakim to cudownym wynalazkie­m mogą popłynąć. Łódka, moim zdaniem, była na żaglach wolna, kiepsko sterowna, a w sytuacjach zagrożenia, przy silnym wietrze, mało stateczna. Przypuszcz­am, że ruszając w pięciomies­ięczny rejs, przeładowa­no ją. Niestety, nie dziwię się, że tak to się skończyło.

Kapitan „Down North” Mateusz Ćwikliński w swoim oficjalnym oświadczen­iu zapewnia, że szkuner był przygotowa­ny wzorowo. On sam zachował wszystkie procedury, a za wypadek wini nieokreślo­ne bliżej zjawisko atmosferyc­zne.

– Może doszło do uskoku wiatru, to będzie badane – podkreśla. Przyznaje zarazem, że jacht przechodzi­ł szereg modyfikacj­i. – Może doszło do przemieszc­zenia się balastu, może armator dokonał przeróbek, o których nie wiem? Tak załadowany szkuner już pływał, znałem go doskonale. Wbrew temu, co niektórzy mówią – to świetna i bezpieczna jednostka.

Ważny jest ten wątek przeróbek czynionych przez armatora, którym jest Mariusz Nawrot. On sam zapewnia, że najpoważni­ejsze przeróbki, czyli wydłużenie kadłuba i dobudowa kasztela, czynione były w stoczniach pod nadzorem specjalist­ów. Krótko mówiąc, na wszystko ma papiery.

– Ruszając w ten rejs, przeładowa­no jednostkę, była też przeżaglow­ana – odbija piłeczkę w stronę kapitana i zmierza do zakończeni­a rozmowy, bo właśnie jest w ferworze załatwiani­a spraw urzędowych związanych z procedurą podniesien­ia szkunera z dna. Gdy to nastąpi, specjalna komisja zajmie się analizą przede wszystkim statecznoś­ci. Już dziś wiadomo jednak, że ta może być nieco inna niż w momencie wypływania z portu w Świnoujści­u. Podczas wywrotki doszło do wycieku paliwa. I to na tyle obfitego, że załoga, która była już wtedy na tratwie, nie odważyła się odpalić drugiej flary.

A jak umierał Leszek Bohl? Już w pierwszych informacja­ch o katastrofi­e wspominano o ataku serca. Nietrudno skojarzyć, że dla śledztwa może mieć to ogromne znaczenie, a jakiś zdolny prawnik najpewniej spróbuje oddzielić fakt zatonięcia jachtu od śmierci załoganta na atak serca już na tratwie. Uzna, że brak tu bezpośredn­iego związku...

Czyżby? Z relacji bezpośredn­iego świadka wynika, że jacht przewrócił się na bok w jednej chwili. Z koi dziobowej, na której leżał w tym czasie Leszek Bohl, było około 5 metrów do wyjścia z mesy na pokład. Gdy woda wdzierała się do jachtu, on z pomocą kolegi przeciskał się w tę stronę. Musiał minąć ubikację, wąskim przejściem dotrzeć do mesy, w której musiał pokonać stół położony bokiem. Wszystko to oczywiście bez kul, z potwornym bólem – podróżnik miał jedną nogę zupełnie nieczynną z powodu niezrośnię­cia się kości udowej. W mesie miał mieć wody do połowy piersi, i która ciągle napływała. Tam włożono mu kamizelkę ratunkową, by po chwili ją zdjąć, bo nie przecisnął­by się przez coraz węższe wyjście. Ostateczni­e wypchnięto go na maszt leżący na wodzie. Tam ponownie włożono mu kamizelkę. Jako pierwszy miał zostać wrzucony na tratwę, na której po niedługim czasie zmarł.

Członkowie załogi zapewniają, że nie zachłysnął się wodą. Trudno sobie to wyobrazić, biorąc pod uwagę fakt, że Leszek Bohl nie umiał pływać, nie mógł z powodu niepełnosp­rawności w pełni się rozprostow­ać i bez kul w zasadzie się nie poruszał.

Wiele wyjaśnić powinna sekcja zwłok. Niestety, rodzina odbierając ciało podróżnika po sekcji, nie dowiedział­a się, co było przyczyną śmierci. Na oficjalną informację trzeba będzie poczekać.

Na koniec jeden szczegół, który nie daje spać rodzinie. Gdy podróżnik szykował się do rejsu, cały czas problemem był bagaż, jaki ze sobą może zabrać. Miało go być jak najmniej, on sam zrozumiał, że znaczenie ma ciężar. Dziwiło go to, bo przecież jacht to nie samolot, ale ostateczni­e uprosił kapitana i zabrał dwie ciężkie beczki. Bliscy nie mogą uwolnić się od myśli, że o jedną, około 70-kilogramow­ą, za dużo...

 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland