O swojej śmierci dowiedział się przypadkowo
Pan Dariusz Kalisz jest mieszkańcem Bydgoszczy. W jego historii nie byłoby może nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że pewnego dnia dowiedział się, że... nie żyje. Pierwszy cynk dostał od księgowej z pracy, ale wtedy jeszcze nie do końca wierzył. Potem zaczęły się schody, a walka o aktualizację danych osobowych nie była prosta. Przez błąd urzędników przez sześć miesięcy był nieboszczykiem.
Pierwsze niepokojące sygnały, że chyba coś jest nie tak, pan Dariusz odczuł na własnej skórze, kiedy wybrał się do przychodni. Usłyszał, że nie ma go w systemie i został poproszony o deklarację na piśmie poświadczającą to, że jest ubezpieczony. To było w lutym.
Jeszcze tego samego miesiąca otrzymał informację od księgowej z zakładu, w którym pracował, że coś jest nie tak z jego składkami w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. Urzędnicy stwierdzili, że firma przepłaciła, ale dali się przekonać, że się mylą, a pan Kalisz żyje, ma się dobrze, a pracodawca płaci jego składki. Przynajmniej pozornie, bo, jak się potem okazało, chyba nie do końca uwierzyli, że pracownik bydgoskiej firmy „Pasamon” chodzi o własnych siłach i nie spoczywa pięć metrów pod ziemią.
Miesiąc później pan Dariusz trafia do szpitala. Ma operację, a lekarze podsuwają mu kolejne kwitki do podpisania, żeby udowodnił, że jest ubezpieczony, w przeciwnym wypadku zapłaci z własnej kieszeni za koszt leczenia. Podpisuje, ale już wtedy wie, że coś trzeba z tym zrobić. Na kolejny problem natyka się, kiedy po operacji idzie do apteki wykupić receptę. – Po raz kolejny usłyszałem, że nie ma mnie w systemie – żali się pan Dariusz.
Będąc na zwolnieniu lekarskim, postanowił zająć się uciążliwą sprawą. Odwiedził Urząd Stanu Cywilnego w Bydgoszczy, Zakład Ubezpieczeń Społecznych i NFZ. W pierwszych dwóch miejscach dali mu świstek papieru z zaświadczeniem o zameldowaniu. Z kolei kierownik bydgoskiego oddziału NFZ przy panu Dariuszu zrobił sprostowanie w systemie.
Jak się okazało, nieskutecznie – przy okazji następnej wizyty u lekarza scenariusz się powtórzył, a pacjent usłyszał dobrze znaną formułkę: „nie ma pana w systemie”. – To nie nasza wina, że pan Dariusz został uznany za osobę zmarłą. NFZ nie ma z tym nic wspólnego. Zrobiliśmy też, co w naszej mocy, żeby sprawę wyjaśnić i wyprostować, kiedy tylko dowiedzieliśmy się o problemie – mówi Barbara Nawrocka, rzeczniczka bydgoskiego MSZ.
Lepsze efekty przyniosła kolejna wizyta w Urzędzie Stanu Cywilnego. – Usłyszałem przeprosiny i w końcu wydano mi numer PESEL, ten sam, którym posługiwałem się wcześniej, a bez którego ciężko jest na co dzień funkcjonować. Do dzisiaj jednak nie mam pewności, czy wszystko jest w porządku – mówi Kalisz.
Kierowniczka urzędu stwierdziła, że nie ma pojęcia, jak mogło dojść do takiej pomyłki, ale z całą pewnością nie odpowiadają za to podlegli jej pracownicy. – Rzeczywiście, winowajca siedzi gdzieś w referacie ewidencji ludności. To właśnie tam ktoś popełnił błąd i mnie uśmiercił – opowiada nam poszkodowany. Urzędnicy z USC, podobnie jak pracownicy NFZ rozkładają bezradnie ręce. – To nie nasza wina, nie mamy z tym nic wspólnego. Nie wydawaliśmy w tym wypadku aktu zgonu – mówi kierowniczka działu zgonów w bydgoskim Urzędzie Stanu Cywilnego.
Jakiś czas temu napisał też w swojej sprawie do Rafała Bruskiego, prezydenta Bydgoszczy. Chciał się dowiedzieć, czy może już odetchnąć z ulgą i czy w sierpniu będzie mógł odwiedzić córkę w Irlandii. – Boję się, że jeśli się do niej wybiorę, a już mam zaplanowaną taką podróż, to cofną mnie do Polski. Nie mam pewności, czy tak się nie stanie.
Pan Dariusz twierdzi, że nie dostał jeszcze odpowiedzi od prezydenta, ale miejski Referat Ewidencji Ludności utrzymuje, że wysłał stosowny komunikat, a sam zainteresowany widnieje już w rejestrze. To właśnie tam miało dojść do pomyłki, przez którą pan Dariusz od pół roku uznawany jest za zmarłego. Urzędnicy tłumaczą, że to był zwykły ludzki błąd. – Usunięcie niezgodności danych w rejestrze PESEL nastąpiło niezwłocznie po powzięciu informacji przez Referat Ewidencji – pisze nam w odpowiedzi Emilia Nowakowska z Referatu Ewidencji Ludności (…).
Mimo tych zapewnień pan Dariusz jest pełen obaw, a sześć miesięcy poza „oficjalnym obiegiem” dało mu w kość. – Najgorsze było bieganie po urzędnikach, którzy odsyłali mnie od drzwi do drzwi, zrzucając na siebie winę i wystawiając zaświadczenia, które w praktyce nic mi nie dawały. Przez ten czas nie mogłem też np. wziąć kredytu. Mam ogromny żal do urzędników, że nie powiadomili mnie o tym, że nastąpił taki błąd, a ja o sprawie dowiedziałem się właściwie przypadkowo.
(Skrót pochodzi od redakcji „Angory”)