Pustynna sztuka kulinarna
przez „Gladiatora” po „Grę o tron”. Ajt Bin Haddu jest jedną z największych atrakcji turystycznych Maroka i przewijają się tu tłumy ludzi.
Prowadzona w ostatnich latach polityka zmusiła nomadów do zmiany stylu życia. Od wojny 1963 roku granica między Marokiem i Algierią pozostaje zamknięta. Nie ma żadnych przejść granicznych. To dlatego nomadowie zostali zmuszeni, by porzucić wędrowny tryb życia i osiąść w jednym miejscu. Ten teren jest za mały, żeby dalej żyć tak, jak kiedyś, ale wystarczy, żeby od czasu do czasu włożyć sandały, osiodłać wielbłądy i odbyć tradycyjną wędrówkę, zabierając ze sobą kilku turystów, którym można pokazać tradycyjny sposób życia ojców i dziadków. Coraz częściej na szlak ruszają też dzieci i wnuki Berberów, które znają już tylko życie w mieście.
Najpierw musimy znaleźć wielbłądy. Jak rozeznać się na pustyni? Jedna droga po kilku kilometrach całkowicie znika. Po trzeciej rundzie wokół wydm, które wydają nam się już znajome, wiemy jedno: nie da się. Kiedy Berber stoi na dachu jeepa, żeby mieć lepszy zasięg w telefonie, to coś się nie zgadza. A rozmowy, które kończą się zwrotem „Inshallah”, to zawsze zły znak. Wiem, bo we Frankfurcie mam mechanika samochodowego z Maroka.
W zachodzącym słońcu szczyty wydm żarzą się czerwienią, a ponieważ kilka tygodni temu spadł deszcz, wszędzie kwitną krzewy – sięgają do kolan i mają żółte kwiaty, są oświetlane reflektorami jeepa. Ich liście podejrzanie przypominają rukolę i tak też smakują. Czyli nie umrzemy z głodu. To, że Berber nadal stoi na dachu i rozmawia przez telefon, wprawia nas w lekki niepokój: cóż, zawsze mamy rukolę…
Ciemno choć oko wykol. Zrobiliśmy chyba z dziesięć okrążeń i wreszcie spotykamy człowieka z wielbłądami, który miał nas odnaleźć. Wielbłądy mają wielkie kosze po prawej i lewej stronie siodła. Do każdego z nich weszłyby dwa worki żeglarskie. Z tym małym stadkiem idziemy do obozowiska. Nie potrzebujemy świateł, bo piasek odbija światło księżyca. Widzimy każdy kamyczek.
Idziemy przez Wadi Dara, największą rzekę, która zmieniła się obecnie w strumyk. Wypływa z gór Atlas na południowy zachód i wiele tysięcy kilometrów dalej, na wysokości Wysp Kanaryjskich, uchodzi do Atlantyku. Kiedyś niosła na pustynię więcej wody, ale odkąd w dolinie są plantacje, zapotrzebowanie na wodę wzrosło. Idziemy po wyschniętej glinie. Jest twarda, ale jeszcze nauczymy się ją doceniać. Na wydmach stoi małe obozowisko – są tu namioty do spania i do przygotowywania posiłków. Przyjmują nas herbatą i zupą, do tego grillowane mięso i marokańskie chlebki. W kolejnych dniach nie będziemy mogli się nadziwić, czegoż to nie da się przygotować w tej małej przenośnej pustynnej kuchni, mając do dyspozycji tylko blaszany tadżin i kuchenkę gazową.
Uczymy się cenić herbatę, którą mistrz herbaciany starannie zaparza trzykrotnie. To czarna herbata z przyprawami. Od kilku tysięcy kilometrów pijemy też najlepszą kawę, a na śniadanie mamy chlebki z marmoladą pomarańczową. Wyciągamy się na dywanach przy ognisku i jesteśmy przekonani, że życie na pustyni wcale nie jest takie złe. Jednak nocą mogłoby być trochę cieplej. Trzeba się ciepło ubierać, bo temperatura spada prawie do zera i rano krzewy są oszronione. Przez kolejne dni wiele się uczymy.
Po pierwsze: Berberowie mają zadziwiające umiejętności logistyczne. Codziennie trzeba wszyściutko, aż po ostatni kubek do kawy, spakować i załadować na wielbłądy. Jeden wielbłąd może unieść 200 do 300 kilogramów, czyli trochę rzeczy można ze sobą zabrać. Bagaże mamy niekiepskie – sporo ważą już same namioty z plandeką i stelażem. Do tego dochodzą delikatne rzeczy, jak na przykład jajka, żeby zrobić na obiad zapiekanki, albo pomidory. Pakowanie to u Berberów sztuka wysoka.
Po drugie: prysznic to na pustyni zbędny luksus. No dobrze, w końcu człowiek zechce pozbyć się tego piachu, który naprawdę wszędzie wnika i który regularnie wypłukuje się z zębów. Powietrze jest jednak tak suche, że każda kropelka potu natychmiast wyparowuje. Nie ma nieprzyjemnego zapachu. Nie trzeba używać dezodorantu. Nie jest się przykrym dla współtowarzyszy. Artykuły spożywcze też można dłużej przechowywać.
Po trzecie: lepiej niczego nie upuszczać. Bez naszego herbacianego mistrza nigdy już nie zobaczyłabym ponownie przykrywki od mojego obiektywu, która zniknęła w piasku. Szczególnie uważać trzeba w nocy. Piasek pochłania wszystko.
Po czwarte: po piasku trudno się chodzi. W naszych butach trekkingowych poruszaliśmy się po wydmach jak w głębokim śniegu, podczas gdy Berberowie swobodnie maszerowali w lekkich skórzanych sandałach i nie było po nich widać zmęczenia. Nie wiedzieliśmy, co robimy nie tak, ale chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się znów na wielbłądach.
Po piąte: na wielbłądzie siedzi się bardzo wygodnie. Wielbłąd jest przywiązany do przewodnika stada i idzie jako element karawany. Nie trzeba się o nic martwić. Można sobie siedzieć i się rozglądać.
Nie wierzcie, że na pustyni nie ma na co patrzeć! Widoki są tu bardziej urozmaicone niż można by sobie wyobrazić. Różnice w krajobrazie dostrzega się jednak dopiero po jakimś czasie. Po prawej widać góry na granicy. Dalej jest Algieria. Po lewej krzaki rukoli ciągną się aż po horyzont. Wędrujemy wyschniętym korytem rzeki. Potem przez wydmy. Delikatne kwiatki wyglądają z popękanej skorupy. Ziemia poci się solą. Tu i tam widać wielkie pradawne krzewy, do połowy przykryte piachem, nawiewanym przez wiatr. Ciągle wieje. Nosimy okulary przeciwsłoneczne, żeby nie sypało nam w oczy, i nieustannie usuwamy piasek ze zmarszczek. Wielbłądy mają bardzo praktyczne rzęsy, a dzięki szerokim miękkim stopom nie zapadają się w piach.
Za wydmą ryczą wielbłądy
Gdy rozbijaliśmy się na noc między wydmami, przyglądaliśmy się słońcu, jak coraz bardziej barwiło piasek na czerwono, a niebo stawało się coraz bardziej niebieskie. Trudno było uwierzyć w te kolory. Później kucharz zapalił lampkę gazową w namiocie kuchennym i obserwowaliśmy cienie kucharza i jego pomocników, jak siekały warzywa i przyrządzały sałatkę. A mistrz herbaciany trzy razy parzył herbatę, przygotowywał orzechy i rodzynki. Przy jedzeniu trzeszczało między zębami, ale herbata pomogła wypłukać piasek i przyjemnie rozgrzewała, kiedy powietrze stawało się coraz chłodniejsze, a pustynia prawie zamarzała. Nocą słyszeliśmy tylko wielbłądy ryczące za wydmą, nic więcej. A gdy dobrze się przyjrzeć, na nocnym niebie było widać krążące wokół Ziemi satelity.
W którymś momencie wszystko jakby odeszło w dal, a gdy znów się pojawiło, było prawie że zbędne. Po dniach spędzonych na pustyni, wchodzisz do hotelu, jakbyś lądował na innej planecie. Przy fontannie czuć zapach kwiatów róży, dzwonią telefony… wszystko to jest nagle bardzo namolne. W moim worku żeglarskim szukam czystego ubrania. Bez sensu. Wszędzie jest piasek. Włosy myję trzy razy. Pachnę drzewem sandałowym.
Potem wpisuję w YouTube nazwy zespołów, które podał mi nasz kierowca Said:
Tinariwen znaczy „pustynia”, Tamikrest znaczy „węzeł” albo „przyszłość”, a Terakaft, znaczy „Karawana”. To ciężka, wolna muzyka, która kołysze niczym wielbłąd idący przez piaski; która jest tak pojemna, jak wyschnięte koryto rzeki, w którym – jeśli się dokładniej przyjrzeć – tu i tam wyrasta coś delikatnego. (AS)