Walczę z matką o spadek po ojcu
Syn aktora legendy Zbyszka Cybulskiego:
– Pani Dulska całe życie powtarzała, że brudy trzeba prać we własnym domu. Uważa pan, że była obłudną mieszczką? – Moja matka? – Nie, ta słynna Dulska z dramatu Gabrieli Zapolskiej.
– Żartowałem. Wiem przecież, o kogo chodzi i dlaczego pani o to pyta. Chciałem tylko powiedzieć, że morale mojej matki wygląda dokładnie tak, jak morale pani Dulskiej. Dam przykład: jako nastolatek nosiłem się jak hippis, miałem wtedy długie włosy i uwielbiałem chodzić na koncerty, których publika składała się głównie ze skinów i punków. A ci, jak wiadomo, długowłosych nie cierpią. Nigdy nie usłyszałem od matki: Synu, żeby cię tam tylko nie pobili! Mówiła zawsze: Ale uważaj, żebyś mi kłopotów nie narobił i nie przyniósł wstydu!... Ważny był wyłącznie ten jej wstyd, że to w nią uderzy, a nie to, że ja mogę dostać wycisk od skinów. Rozumie to pani?
– Że ma pan żal do matki – mogę zrozumieć. Ale jakie licho podkusiło pana, żeby iść do tabloidów z donosem na nią, tego nie mogę pojąć.
– A takie, że niektóre brudy da się wyprać u siebie w domu, ale nie wszystkie. Czasami musi to wyjść na zewnątrz. – Dlaczego musi? – Bo innego sposobu już nie ma. Nie będę się przecież bił z 81-letnią kobietą!
– Zastanawiał się pan, jak zareagowałby ojciec na tę pańską publiczną spowiedź? Pochwaliłby takie pranie brudów w gazetach?
– Prawdę mówiąc, chyba się nad tym nie zastanawiałem. Myślę, że o swoje trzeba walczyć. A poza tym nawet jak ktoś wychodzi z więzienia, to nie jest stracony na resztę życia. Daje mu się szansę… Ja nigdy nie byłem za kratami. Nigdy nie zrobiłem nikomu nic złego, więc wszystkie prawa obywatelskie mi przysługują. W 1975 roku, jeszcze jak żył mój stryjek Antoni, brat ojca, prawnik z zawodu, odbyła się sprawa sądowa i było postanowienie, że wszystko, co jest po ojcu, należy się pół na pół matce i mnie. Mam więc na przykład takie samo prawo do wizerunku po Zbyszku Cybulskim, jak i do mieszkania – pół na pół. Ale matka uważa, że wszystko należy się jej. Sprzeniewierzyła nawet rentę, która przez jakiś czas przysługiwała mi po ojcu. Załatwili ją jego ko- ledzy jeszcze u świętej pamięci premiera Cyrankiewicza…
– Niech pan już tak nie przesadza z tą „świętą pamięcią” akurat w przypadku Cyrankiewicza.
– Dobra, trochę się zamotałem, ale ta renta to było podobno tysiąc złotych. Jak na tamte czasy – bardzo dużo. Grosza z tego nie dostałem. Matka nie założyła mi nawet książeczki mieszkaniowej. Mówiła, że nie jest mi ona do niczego potrzebna, bo mieszkanie i tak kiedyś będzie moje. Wierzyłem. A może tylko chciałem wierzyć?… Cholera wie, ale jest faktem, że przez wiele lat matka nie wtrącała się w moje życie. Robiłem, co chciałem. Jak szedłem na jakąś imprezkę, wystarczyło, żebym powiedział: Daj na flaszkę. Nie było problemu. Masz, tylko się za bardzo nie uchlaj – mó- wiła. Ciągle sprowadzałem do domu a to jakąś Kaśkę, a to Marzenkę, a to Jolę. Wszystko tolerowała. Dopóki nie poznałem Agnieszki. Kiedy powiedziałem, że chcę się z nią ożenić i wprowadziłem ją do naszego mieszkania, zaczęło się piekło. Matka wciąż mi gadała, że Agnieszce zależy nie na mnie, tylko na tym mieszkaniu; że jak się z nią ożenię, to szybko mnie rzuci, ale będzie już współwłaścicielką i zarobi na tym „interesie”. Aż w końcu założyła mi dwie sprawy w sądzie – cywilną i karną. – W karnej o co chodzi? – No że menel jestem. Nagle, po 50 latach, doszła do tego! A sąd uznał, że nie widzi powodów, żeby nas usuwać z mieszkania, bo nawet jeśli piję, to nigdy nie zastosowałem po pijaku przemocy fizycznej wobec kogokolwiek… Ale matka i tak wyrzuciła mnie z domu. Żeby miała pani jasność, dodam, że całe to mieszkanie ma 59,5 metra kwadratowego. Ja i żona zajmowaliśmy tylko 9-metrowy pokój. Były takie sytuacje, że matka wzywała dzielnicową, a ta kazała się „dorzucać do czynszu”. Żona, która jest księgową i ma stałą pracę, mówiła, że 300 złotych może dołożyć. Wtedy matka zmieniała zdanie i już nie chciała pieniędzy, bo jak zaczniemy płacić, to ją z domu wyrzucimy… W końcu to ona nas wyrzuciła.
– Mówi pan: Robiłem, co chciałem. Matka wszystko tolerowała. Dawała pieniądze na balangi. A z drugiej strony opowiada pan dziennikarzom: Jak mnie urodziła, to stałem się dla niej kulą u nogi. Potem wychowywałem się na ulicy. Matka w ogóle się mną nie interesowała. Nawet nie wie, czy ja skończyłem szkołę, czy nie… To w końcu jaka jest prawda: ma pan matkę wyrodną czy za bardzo pana rozpuściła?
– Kolega, który kiedyś próbował zrobić taki numer jak ja i poprosił swoją rodzicielkę o forsę na flaszkę, dostał takie manto, że na całe życie zapamiętał. Ja chyba też bym tak wolał. Ale moja matka zawsze działała według zasady: chce pieniędzy, to niech ma i niech sobie idzie, byle nie truł mi głowy. Ja jej w ogóle nie obchodziłem. Byłem dzieckiem z przypadku. Nie planowali z ojcem tej ciąży, no ale jak już się zdarzyło, to zdarzyło. Gdybym się nie urodził, prędzej czy później byłby rozwód. Nawet koledzy ojca mi to mówili. To było takie małżeństwo na modłę amerykańską, podtrzymywane siłą rozpędu, dla formy, „bo tak wypada”.
– Próbował pan zrozumieć matkę? Nie miała przecież łatwego życia. W książce „Cześć, starenia! Zbyszek Cybulski we wspomnieniach” opowiadała: Zbyszek był bardzo trudny we współżyciu (…). Uważam, że był to człowiek, który absolutnie nie powinien zakładać rodziny i mieć dzieci (…). Czasem mówił mi o swoich miłościach. Miał mnóstwo chwilowych narzeczonych jak marynarz… Koszmar, prawda?
– Matka powiedziała to wiele lat po śmierci ojca. Męczennicę z siebie zrobiła. A prawda jest taka, że zawsze była niespełnioną plastyczką. Nie ten talent. I nagle pojawił się facet, który robi karierę, i to jaką! W roli żony znanego aktora można się
było nieźle ustawić. Zresztą tak samo jak w roli wdowy po znanym aktorze.
– Na pytanie Faktu.pl, czy matka powinna pana przygarnąć, tylko 11 proc. internautów odpowiedziało tak. 89 proc. uznało, że nie. Ludzie nazywają pana „nieudacznikiem”, „pijaczyną”, „bezczelnym starym nierobem”, „cwaniakiem”, „lewusem, który nie ma wstydu” …
– Po pierwsze, ja wcale nie chcę, żeby matka mnie przygarniała! Nie wrócę już do niej. A po drugie, to jak można oceniać człowieka, kiedy się go nie zna?
– Dziennikarce „Super Expressu” pański sąsiad z bloku powiedział: Nie widziałem, żeby kiedykolwiek pracował…
– Bezczelne kłamstwo. Jest praca, to biorę narzędzia, idę do roboty i uczciwie zarabiam na życie. Od 1987 roku zajmuję się cykliniarstwem. Nie moja wina, że zleceń jest coraz mniej…
– Po co sąsiedzi mieliby kłamać?
– Ich niech pani pyta. Może ich wkurza, że walczę o swoje. Mało mnie szlag nie trafił, jak mi koledzy powiedzieli, że w internecie różni tacy piszą o mnie stary cwaniak chce żebrać „na tatusia”.
– Dziwi się pan? Przecież w „Super Expressie” wyłożył pan czarno na białym: Nie rozbijajcie naszego małżeństwa! Wystarczy nam kawalerka i mam nadzieję, że państwo z uwagi na mojego świętej pamięci ojca zrobi coś, by jego jedyny syn nie skończył na bruku.
– No i co złego powiedziałem? Po prostu chcę mieć gdzie mieszkać. Walczę o lokal socjalny. Może być nawet taki do generalnego remontu, nie wybrzydzam. Wszystko sam doprowadzę do porządku… To są takie wielkie wymagania?! Przecież nawet menele spod budki z piwem dostają mieszkania socjalne. Miałem kiedyś kolegę, który mieszkał u brata i zrobił mu z domu melinę. Brat w końcu go wyrzucił i facet dostał socjal. Tyle że nie zdążył już się tam przenieść, bo się zachlał i umarł. Na moim osiedlu na Mokotowie narkomanka z trójką dzieci też dostała 37-metrowy lokal socjalny. Mógłbym godzinami opowiadać pani takie historie. W dodatku wielu z tych ludzi ma renty, i to całkiem spore, czasami nawet kilkaset złotych miesięcznie. A u mnie lekarze stwierdzili zmiany psychiczne w mózgu na skutek długotrwałego nadużywania alkoholu i ani renty nie mam, ani dachu nad głową. Gdzie tu sprawiedliwość? Przecież jestem obywatelem tego kraju i mam takie same prawa jak inni.
– Gdzie mieszka pan teraz z żoną?
– Różnie bywa. Niedawno trochę czasu spędziliśmy na jednym z kempingów w Warszawie. Potem przejęli nas koledzy – a to z Warszawy, a to z okolic, na przykład z Wyszkowa.
– Co zrobicie, jeśli Urząd Miasta Stołecznego Warszawy nie przyzna wam lokalu socjalnego?
– Jest jeszcze Rzecznik Praw Obywatelskich i Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu. Jak będzie trzeba, to i tam dotrę. A poza tym nadal będę walczył z matką o mieszkanie na Mokotowie. Nie dopuszczę do tego, żeby je sprzedała, bo w połowie jest ono moje…
– Tadeusz Konwicki w książce „Wschody i zachody księżyca” opisał pańskiego ojca w taki sposób: Zbyszek, czyli wieczny tułacz, niezmordowany łgarz, starzejące się dziecko, roztargniony czarodziej, upadły święty. Zbyszek, czyli Polak na delegacji służbowej. Czy któreś z tych określeń pasuje również do pana?
– Najbardziej to chyba starzejące
się dziecko, bo mam już te swoje 54 lata, a strzygę się – jak pani widzi – na punka, czyli na głowie irokez, w uszach kolczyki, na rękach pierścionki, a do tego odpowiednie spodnie, glany, luźna koszula i skórzana kurtka.
– Dlaczego akurat tak?
– Bo mi się kojarzy z moją hippisowską młodością. To były czasy!
– Ma pan poczucie zmarnowanego życia?
– Szczerze?... No to powiem pani, że nie bardzo. Nic złego nikomu nie zrobiłem, miałem fajne przygody, żyłem na luzie, poznałem superludzi, kumpli mam takich, na których nawet w największej biedzie mogę liczyć, ożeniłem się z kobietą, którą kocham i która mnie kocha… Czego tu żałować?
– Choćby tego, że syn Zbyszka Cybulskiego, „legendy polskiego filmu”, „narodowego bożyszcza”,
jest tylko cykliniarzem-parkieciarzem.
– Ale ja lubię kłaść podłogi! Lubię swoją robotę, bylebym ją tylko miał. Ludzie często pytają, dlaczego nie zostałem aktorem. A po jaką cholerę miałbym nim zostać? Żeby mnie ciągle porównywali z ojcem? Jeśli miałbym pewność, że będę od niego lepszy, to może myśl o aktorstwie zakołatałaby mi we łbie. Ale przecież wiem, że nigdy bym go nie przeskoczył, chociaż podobno jestem niezłym błaznem…
I coś jeszcze pani powiem, radzę to zapamiętać na całe życie: żadna praca nie hańbi. Mój ojciec po zagraniu w 1958 roku Maćka Chełmickiego w „Popiele i diamencie” Wajdy faktycznie stał się bożyszczem naro
dowym. Ale przez kilka następnych lat nie otrzymał żadnej ciekawej propozycji. Prawie nie zarabiał, klepał biedę. A dokładniej to klepała ją cała nasza trójka: ojciec, matka i ja, chociaż ja akurat nic z tego nie pamiętam, bo miałem ze dwa, trzy lata. Aż wreszcie któregoś dnia ojciec wyjechał do Paryża i znalazł sobie pracę przy maszynie do robienia tulipanów z plastiku. Myśli pani, że taki gość by się wyparł syna cykliniarza-parkieciarza?...