Bazar za „Solidarności”
Jadwiga kupiec:
– To były bardzo smutne czasy. Przed Bożym Narodzeniem, 13 grudnia weszli od Ząbkowskiej na bazar żołnierze i dużo milicji. Poniszczyli, pokopali choinki. Wszędzie funkcjonowała kontrola wojskowa. Zatrzymywali samochody, kto miał benzynę w kanistrze to mu ją zabierali. To było nieprzyjemne. Jednak Bazar w stanie wojennym funkcjonował. Pracowaliśmy cały czas. Nie było przerw. Marek Nowakowski, pisarz: –W czasie stanu wojennego „Eleganta” – króla bazaru – spotkałem po lewej stronie Wisły. Pędził do pałacu Mostowskich, gdzie miała siedzibę Stołeczna Komenda Milicji.
– Do swojego oficera – z rozbrajającą szczerością. – Jak to? – zdumiałem się. – Przecież muszę mieć swoją osłonę – dalej był szczery.
Jaką cenę płacił temu oficerowi? Jakie informacje mu przekazywał? Kogo oszczędzał? A kogo wydawał? Już go nie widziałem więcej (...). „Gierek”: – Czas płynął szybko, wybuchły strajki, powstała „Solidarność”, odszedł wielki Edward Gierek, na bazarze pojawiły się wojskowe patrole, opustoszały sklepowe półki, a ja ciągle tkwiłem na swoim posterunku. Kiedy nie było papierosów – handlowałem papierosami, kiedy brakowało wódki – pędziłem bimber. Lech Falandysz, prawnik: – Stan wojenny – czas prohibicji i braku papierosów. W szarym, ciemnym przejściu podziemnym obok Bazaru Różyckiego stał wtedy facet i chował coś za pazuchę. Nalewał do brudnej szklanki „setę”, którą podawał przechodniowi. Na popitkę częstował papierosem.
Roman Konecki, mieszkaniec Pragi:
– Jechałem z koleżanką. Impreza była po pracy i alkohol trzeba było kupić. Jedziemy i ja tylko przystanąłem. Ona mówi: „Otwórz okno” i nagle butelka wódki wpadła. Pani, która stała na Ząbkowskiej przy krawężniku, przez otwarte okno wrzuciła nam w torebce półlitrówkę.
Mieczysław Janiszewski, przewodnik:
– SB nie miała takich środków łączności, jak ci, co handlowali wódką. Jedziemy samochodem, ja pokazuję palce, tyle, ile chcę flaszek, ale z tego pokazywania na razie niewiele wynika, bo
Wierzbicka,
powiedział
ur. w
1950
r., jeszcze muszę wyjąć banknoty i pokazać. I jadę dalej. I trzy bramy dalej dostawałem wskazaną liczbę flaszek.
Krzysztof Mich, pedagog specjalny, dziennikarz, fotografik, mieszkaniec Pragi:
– Pracowałem w Uniwersamie w sklepie nocnym. Milicjanci przyjeżdżali po służbie. Mówią, że wódkę chcą. A my nie mieliśmy już nawet schowanej. I mówię, że jak wiedzą gdzie, to ja z nimi pojadę. No i wsiadłem w nyskę i pojechałem. To była chyba Brzeska 18. Pukamy. Zza drzwi słychać: „Co trzeba?”. My że po wódkę przyjechaliśmy. A zza drzwi: „Wczoraj byliście i wszystko wybraliście”. „Ale my dzisiaj prywatnie”. „A ile chcecie?”. „Cztery”. „Ale za to żeście wczoraj wybrali, to drożej będzie”. I tak z milicją na mecie wódkę kupowałem. Do milicji szli ludzie, bo można było się ustawić dzięki temu, było dużo przywilejów, mieszkanie dawali. To byli normalni ludzie. Trzeba było dać żyć. No, zdarzali się służbiści. Musieli wykazywać normy. Więc wiedzieli, do kogo mają iść, jak trzeba było taką normę wykazać. Każdy przestępca wiedział, że czasami musi dać się złapać. Ale przestępstwa nigdy nie były w PRL-u potępiane(...). „Piotrek”, kupiec: – Moja mama miała najpierw stragan z warzywami i owocami, później zaczęła handlować złotem, a potem alpagami, piwem, wódką. Biła godzina trzynasta i dopiero od godziny trzynastej w sklepach sprzedawali alkohol. Wszyscy, co mogli sobie zarobić na tym, to zarabiali. Kupowało się alkohol dzień wcześniej. Wódki, te patykiem pisane, alpagi, piwo i przed godziną trzynastą odbywał się handel. Również jak się nie chciało jeździć do Peweksu, to byli od tego dostawcy. Płaciło się – załóżmy – 100 złotych z kawałkiem, a na bazarze sprzedawało się po 120. Z Peweksu. Za dolary się kupowało alkohol, za bony.
Mieczysław Janiszewski, przewodnik:
– Różne informacje przenikały z Monopolu, bo to przecież było blisko. Widowiskowo to opisywano sobie, że facet przyjeżdżał do Monopolu wozem odbierać pełne skrzynki wódki, no i kiedyś koń się potknął i dyszel opadł. No i tu awantura, bo dyszel był metalowy, a w dyszlu litry spirytusu. Mówi się też o instalacjach w Monopolu, że się wkręcali w te instalacje, tak jak dzisiaj w gazociągi. Przecież nikt wtedy w takich małych fabrykach nie tworzył ciśnieniomierzy i nie kontrolował tego, ile ubywa. „Piotrek”, kupiec: – Nie było sklepów nocnych, tylko knajpy funkcjonowały w nocy. Ale gdzie do knajpy? Pójdziesz do knajpy, zapłacisz pięćset parę złotych – na tamte pieniądze mówię, aw sklepie kosztowała wódka sto złotych. Na bazarze sto dwadzieścia. Dwie dychy było się do przodu. Dlatego wokół bazaru było pełno melin(...).
Pan Franciszek, sprzedaje wyroby z mosiądzu, rzeźby, ozdobne figury, posągi, wojskowe buty, spodnie, a także obrazy i ramy do obrazów. Od ponad 30 lat w tej samej branży. Kupiec:
Papieros, narkotyk zawsze się sprzeda. Zawsze idzie. Tak to jest. Truciznę ludzie biorą, bo człowiek jest głupi. Chleba se nie kupi, a truciznę kupi. Był tu taki jeden, co w latach 80. na tym trzepał. Wtedy mi się wydawało, że to starszy facet, bo z brzuszkiem. Taki ja- sny kożuch miał podszywany. Paser. Narkotyków nie miał, bo to mówił, że grzech. Zegarkami handlował, łańcuszkami. Większość kradziona. I przynosili mu te ćpuny to, co ukradli. Na głodzie to za grosz oddawali, a ten przebicie miał stokrotne. Na nieszczęściu ludzkim żerował. Pamiętam przed Bożym Narodzeniem to było. Zimno, ale ludzi pełno. Stoją i chuchają w zmarzłe dłonie. Przychodzi do niego taki, że widać, że jakiś naćpany. Chudy, policzki zapadnięte, sine oczy. Obdartus trefne rzeczy chciał sprzedać. Weszli za budę. I zaraz, dziesięć minut nie minęło i milicjant wpada. Pewnie mieli cynę, ale paser uratował tego ćpuna. Siebie i ćpuna. Obaj by poszli do mamra. Milicjant chce dokumenty od tego młodego. Wylegitymować znaczy. Ten nie ma, ale stoi w bezruchu, a po kieszeniach na pewno kradzione fanty. Wtedy paser jak nie pieprznie młodego w twarz. Drzeć się zaczął. Od chujów zaczął wyzywać, żeby się od jego córki odpierdolił. Że to nie dla niego i że jak się dowie, to mu jajca z dupy powyrywa. Młody się skulił, leżał na tym brudnym śniegu. Ten go kopać chciał, ale nie trafił. Może specjalnie. A milicjant ogłupiał. Rozdzielać chce, uspokajać. W końcu staremu pod kolano przypieprzył pałą aż jęknął. Zaraz wypisał mu na kolegium wezwanie i poszedł. Stary zapłacił i się rozeszło po kościach. A młody jeszcze tylko raz przyszedł na bazar i zniknął. Policjant T.: – Ludzie byli wówczas solidarni. Trzymali się razem. Wiadomo było, że istnieją jakieś struktury organizacyjne. Ale to nie było tak, żeby ktoś trzymał cały bazar. Wołomin istniał wtedy tylko jako jeden z gangów kieszonkowców, drugi to były Kielce. Rzecz jasna my mieliśmy swoje metody operacyjne, żeby tę ich solidarność przełamywać. Najprostszą metodą było napuszczanie jednych na drugich. Łapaliśmy jakiegoś ludka i mówiliśmy, że ktoś go wystawił. No i oni jak dzieci dawali się na to łapać. A jak przypucował tego kogoś, to już musiał współpracować. Bo jak nie, to jeżeli rozniosłoby się na bazarze, że kablował, to byłby skończony. Jasne jest, że bez „ucha” nie da się pracować. Z drugiej strony, to było tak, że wtedy nie załatwiano spraw za pomocą bejsboli, jak dzisiaj. Lepiej było konkurencję po prostu podpierdolić. Jak ktoś z zewnątrz chciał wpuścić duże dostawy dżinsu, to pozwalali mu na jedną, dwie dostawy i wystawiali go. I już było po kliencie. Jasne, że ci handlarze za nami nie przepadali. Nie było żadnych „znajomości”. Było to obustronnie niebezpieczne. W tym sensie, że jeżeli stałem dłużej przy którymś z handlarzy, rozmawiałem z nim, to zarówno ja, jak i on mogliśmy być posądzeni o współpracę. Czyli konkretnie ja, że biorę coś od niego, a on, że jest moim „uchem”. Dla każdego taka znajomość oznacza-