Zbuntowany
Jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci domu Wielkiego Brata. Nazywany twardzielem. Miłośnik motocykli i mocnego uderzenia. Po programie przebił się do show-biznesu, imał się różnych zajęć. Ostatnio sporo czasu poświęca rodzinie.
Na spotkanie, mimo ulewy, przyjeżdża motocyklem. Opowiada, że niedawno jechał w deszczu 200 km. – Motor zawsze był moim żywiołem. Kiedy miałem dwanaście lat, dostałem motorower Komar. Gdy byłem osiemnastolatkiem, wsiadłem na jawę 350, ale nie miałem jeszcze prawa jazdy. W 1989 r. pojechałem pierwszy raz do Austrii i wówczas zaczęła się moja przygoda z klubem „Black Rider”. Przywiozłem wtedy swoją pierwszą yamahę. To był jeden z pierwszych japońskich motocykli w Poznaniu. Ludzie się przyglądali, a dzieci za mną biegały. Zawsze kochałem rock and rolla, nosić skóry, ćwieki, tatuaże.
W motocyklach pociągała mnie wolność,
taki właśnie rock and roll. Byłem pod wrażeniem filmu „Dziki”.
Swoją pasją zaraził Igora, szesnastoletniego syna z pierwszego małżeństwa. – To dobry i zdolny chłopak. Jest wyższy ode mnie o głowę. Jeździł ze mną na motorze. Ma swój skuter, za rok zrobi prawo jazdy. Kocha nie tylko motocykle, ale i piłkę nożną. Grał w kilku klubach w Poznaniu, teraz występuje w podpoznańskiej drużynie i bardzo to sobie chwali. Jesteśmy przyjaciółmi i kumplami. W jakimś stopniu jestem dla niego wzorem.
Osiem lat temu poznał swoją obecną żonę Magdalenę. Mają czteroletnią córkę, Nadię. – Żona prowadzi biznes, studio urody. Jest fryzjerką. Pomagam jej w prowadzeniu firmy. Magdalena pokazała mi zupełnie inne wartości. Z Nadią spędzam sporo czasu i w niczym nie ujmuje to mojej męskości. Wręcz odwrotnie, dodaje dobrej energii.
– Całe życie byłem człowiekiem zbuntowanym i do dzisiaj idę pod prąd. W ubiegłym roku rozebrałem motocykl na części i nie udało mi się go złożyć. Przez dwa miesiące jeździłem tylko na ramie z silnikiem. Bez świateł, stopu, bez rejestracji. I nic. Zawsze żyłem niekonwencjonalnie. Teraz motocykl jest już złożony, ale ze względu na nowe przepisy i ograniczenia nie mam licznika, aby się nie wkurzać.
Urodził się w Poznaniu.
– Jestem Pyra, zawsze za „Kolejorzem”
Uczył się w liceum ogólnokształcącym, ale szybko „z niego zrezygnowali”. – Wtedy ojciec powiedział: idź do technikum. Trafiłem do fajnej klasy, w której było kilka znanych po latach postaci. Tomek „Titus” Pukacki z zespołu Acid Drinkers i nieżyjący już, niestety, Witek Urbański z grupy Malarze i Żołnierze, autor przeboju „Po prostu pastelowe”. Prowadziliśmy rockandrollowe życie. Nie wiem, skąd braliśmy kasę, chyba z nieba, bo dobrze sobie żyliśmy.
Został technikiem mechaniki precyzyjnej. Studiował socjologię na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza. Edukację zakończył na III roku, gdyż – jak mówi – miał ważniejsze rzeczy. – Czegokolwiek się dotknąłem się w latach 90., zarabiałem dziesięciokrotnie więcej w tydzień niż moja mama w miesiąc. Wyjeżdżałem do Berlina, trochę handlowałem, trochę „jumałem”. Brało się to, co było na ulicy. Nie do końca byłem świadomy tego, co robiłem, ale kasa była. Koledzy ze studiów jeździli tramwajem, a ja samochodem i motorem.
Takie miłe życie lekkoducha.
Prowadził pizzerię, pracował w firmie, która zajmowała się reklamą. – Postawiłem w Poznaniu blisko 500 billboardów. Dobre towarzystwo, doskonała kasa. Niestety, złamałem nogę i konieczna była długa rehabilitacja.
W 2001 roku trafił do „Big Brothera”. – Niedokładnie wiedziałem, o co tam chodzi. Skusiła mnie nagroda. Pół miliona złotych. Casting to była ciężka przeprawa jak w Hollywood. Zgłosiło się kilkanaście tysięcy ludzi. I z tej wielkiej grupy musieli wybrać 10 osób. Prawdopodobieństwo, że trafi na mnie, było takie jak w totka. Ale jak zwykle byłem pewny siebie. Na pierwszy casting się spóźniłem i wystartowałem dopiero w drugim. Były testy psychologiczne, różne sprawdziany, zajęcia kondycyjne. Trudne zadania.
Czy miał tremę w domu Wielkiego Brata? – Przed wejściem, bo później już nie. Tworzyliśmy zgraną grupę. Klaudio rzucił mi się na szyję i od razu się zakumplowaliśmy. Przyjaźnimy się do dzisiaj. Odpadł z programu po 85 dniach pobytu, tydzień przed jego końcem. – Najpierw była zabawa, a potem już gra. To było jak więzienie. I trzeba było sobie radzić. Do dziś, po czternastu latach jestem rozpoznawalny, ludzie mi kiwają, pozdrawiają, wołają: „Siema Gulczas”. Niewiarygodne. Na pewno łatwiej mogę załatwiać różne rzeczy.
Po zakończeniu programu jego uczestnicy brali udział w różnych impre- zach. – To było pokłosie. Bardzo męczące. Robiliśmy za atrakcję wieczorów. W dyskotekach, w klubach. Bywało, że podczas jednego wieczoru robiłem trzy tysiące zdjęć z fanami.
Czułem się jak małpa.
Nie mogłem zjeść obiadu w knajpie, wejść do sklepu. Byliśmy pierwszymi współczesnymi celebrytami.
W 2001 napisał książkę „Tajemnice domu w Sękocinie”. – Miałem to wszystko w głowie. Pojawiła się dziennikarka i zgraliśmy się. 50 tysięcy egzemplarzy się sprzedało przy beznadziejnej dystrybucji. Wystąpił w wideoklipie szwagierki Małgorzaty Ostrowskiej „Śmierć dyskotece”. – Gosia wiedziała, że mam rockandrollową duszę, że pasuję do tego.
Kilka miesięcy po emisji „Big Brothera” Jerzy Gruza nakręcił komedię „Gul- czas, a jak myślisz”. – Szybko poszło. Premiera odbyła się w grudniu 2001, potem ruszyliśmy w trasę na premiery do różnych miast. Bywały i trzy prezentacje jednego dnia. Trwało to dwa tygodnie. Podobno byłem w Zamościu… Zastanawiam się, jak muzycy czy zespoły radzą sobie z takimi podróżami, występami przez kilkanaście albo kilkadziesiąt lat. Naprawdę muszą mieć końskie zdrowie...
– Wszyscy wtedy czegoś ode mnie oczekiwali. A ja nie miałem menedżera. Myślę, że w całej naszej ekipie z domu Wielkiego Brata tkwił ogromny potencjał. Niestety, osoby, które miały zajmować się naszą karierą, nie miały o tym zielonego pojęcia, i nie potrafiły nas i naszej popularności wykorzystać.
Wystąpił jeszcze w dwóch filmach „Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja” i w „Trzymajmy się planu”. Użyczył wizerunku piwom Gulczas i Gulczas Mocny, produkowanym przez Browar Jabłonowo. Wziął udział w kolejnych telewizyjnych programach: „Bar” i „Big Brother 4”.
– Robiłem to dla kasy,
a przy okazji świetnie się bawiłem. Zaprzyjaźniłem się z Marcinem Millerem z zespołu Boys.
Reklamował alkomaty pod hasłem „Gulczas już dmuchał”. – Zrobiłem serię okularów przeciwsłonecznych „Gulczas Sunglasses”. Nawet dobrze się sprzedawały.
– Świat nie zawsze jest kolorowy, nie zawsze wszystko się udaje. Najważniejsze, że mam cudowną żonę i dzieci. Myślę, że jestem dobrym ojcem. Na pewno się zmieniłem, choć wiele ze starych cech we mnie zostało. Myślę, że swoją energię przekazuję we właściwym kierunku. I cenię sobie prywatność. Tego się nauczyłem.
A wracając do „Big Brothera”, nikt nie był wówczas przygotowany na taki sukces. Po programie rzucono nas na głęboką wodę. Było trudno, ale i wiele to nas nauczyło. Dziś jestem o wiele mądrzejszy. I niczego nie żałuję.
togaw@tlen.pl