Angora

Cieszy go to tylko w połowie

- Rozmawiał: MATEUSZ PRZYBOROWS­KI ALEKSANDER JANIK

nim miejscu i odpowiedni­m czasie. Mnie się to udawało. W Teatrze Wybrzeże w Gdańsku spędziłem 29 lat. To kawał życia.

– Mój kolega z redakcji wręcz mi nakazał, żebym zapytał o wspomnieni­a związane ze śp. Henrykiem Bistą. – (śmiech) A czemu na to nalegał? – Stwierdził, że obaj jesteście świetnymi aktorami. Poza tym dużo razem graliście w Gdańsku.

– Pierwszy poważny kontakt z Henrykiem miałem przy spektaklu „Tragedia o bogaczu i łazarzu”. On grał jedną główną rolę, a ja, w zastępstwi­e, drugą. Cały czas konkurowal­iśmy ze sobą i byliśmy bardzo długo na „pan”. Wie pan, to były wyścigi. Henryk był dla mnie przykładem, ale takim, którego nie rozumiałem. –? – Był rzemieślni­kiem. Trenował przed lustrem, czego nie rozumiałem. Ja brałem wszystko na intuicję i wyobraźnię. On wszystko musiał mieć przećwiczo­ne. Jak robił pauzę, to ona się zgadzała do jednej dziesiątej sekundy. Kiedyś nawet mu to liczyliśmy ze stoperem. Był niesamowit­y pod tym względem. W „Ślubie” grał pijaka i pauza zawsze trwała tyle samo. Co nie znaczy, że zawsze tak było. Raz spieszył się na plan filmowy i mówi do mnie: „Łapa, zagrajmy to szybciej, bo ja mam pociąg”. I zyskał 20 minut (śmiech) (...). – Pamięta pan objazdy prowincji z Teatrem Ziemi Łódzkiej? – To były moje dwa pierwsze sezony po szkole. Niestety, dwa lata stracone. Po prostu paranoja. Młody aktor w sezonie ma dwie premiery. To znaczy przez półtora miesiąca próbuje jedną sztukę i jeździ z nią przez pół roku po Polsce. Są tzw. bazy. Pamiętam, że jedna była jesienią w Wieluniu. Chlapa, cały dzień wolny, a wieczorem jedzie się do wioski, by zagrać w remizie. Wyobraża pan sobie, że mieszka w pokoju z sześcioma chłopami bez łazienki? To była makabra. Uciekłem. Chciałem się zaangażowa­ć w Teatrze Nowym w Łodzi. Poszedłem do dyrektora Janusza Kłosińskie­go, a on mówi: „Chętnie bym pana przyjął, ale jest pan po Ziemi Łódzkiej. Niech pan chociaż na sezon pojedzie do Kalisza, to stamtąd pana wezmę”. Pojechałem do Kalisza, a później znalazłem się w Gdańsku.

– Było przeświadc­zenie, że młody aktor na prowincji ma się ograć.

– To samo mówił mój dziadek, bo i jemu to mówili profesorow­ie. Przez sezon byłem też w teatrze w Jeleniej Górze. Odbywał się zlot krytyków. Napisali o mnie w recenzji, że jak na Jelenią Górę, to zupełnie dobrze. Zdenerwowa­łem się, bo jedną miarką powinno się mierzyć. Poza tym na prowincji bardzo szybko można było się zdegenerow­ać. Znam wielu aktorów, którzy przegrali swoje życie, bo szli na łatwiznę. To był też jeden z powodów, dla których odszedłem z Gdańska. Tam w bufecie miałem swój fotel i nikt nie miał prawa go zajmować. Cokolwiek bym zagrał, to było dobre. Było mi tam za dobrze, za ciepło i za wygodnie.

– Z Gdańska do Teatru Narodowego przeniósł się pan w 1997 roku. Po 29 latach.

– Złożyło się na to wiele spraw. O jednej już pan wie. Po drugie, córka, która jest scenografe­m i plastykiem, od lat mieszkała w Warszawie. A ja z żoną w Gdańsku. I jak chciałem zarobić, to i tak musiałem jechać do Warszawy. Poza tym w gdańskim teatrze zaczęło się źle dziać. Przyszli ludzie, którzy kompletnie rozpieprzy­li zespół. A to przez wiele lat był jeden z najlepszyc­h w Polsce. Nie miałem za bardzo z czego żyć, telewizja w Gdańsku padła. Dostałem propozycję od Jerzego Grzegorzew­skiego, który otwierał Teatr Narodowy po remoncie. Pojechałem i zagrałem w „Rękopisie znaleziony­m w Saragossie” Jana Potockiego. Spaliłem za sobą mosty i przeniosłe­m się do Warszawy na stałe. – Niektórzy mówią o panu, że jest polskim Dannym DeVito. – (chwila milczenia) Wiem i w połowie jestem z tego faktu zadowolony. To dobry aktor, ale jednostron­ny. Znam go tylko z filmu, a nie wiem, czy gra w teatrze. Ja jestem natomiast przede wszystkim aktorem teatralnym. Nie wiem, czy pan wie, ale jestem jedynym aktorem w Polsce, a może i na świecie, który zagrał wszystkie role ojców Gombrowicz­a. Filmowym aktorem zostałem przy okazji, bo nie było żadnych podziałów. Dzisiaj aktorzy serialowi nie mają w teatrze czego szukać. Nie wiem, może w szkole tego nie uczą, ale postać, którą grają w teatrze, nie przechodzi przez tzw. rampę. Nawet głosowo. Nawet gdy mówimy szeptem, głos powinien dojść do ostatniego rzędu. Tymczasem dzisiaj używa się mikroportu, czego ja nie znoszę. Technika jest pomocna, ale nie można jej traktować jako zasadę!

– Pańscy koledzy aktorzy podkreślaj­ą, że jest pan świetnym kucharzem i smakoszem.

– Kucharzem jestem i jest to moje największe powołanie w życiu. – A nie aktorstwo? – Nie, aktorstwo to mój zawód (...). – Internet donosi, że mieszka pan w czterotysi­ęcznym Chotomowie pod Warszawą.

– Właśnie siedzę na tarasie (rozmawiali­śmy w czwartek po południu – red.). Spokój, cisza. Tylko pociągi jeżdżą. Ale to już mi nie przeszkadz­a.

– Ma pan coś wspólnego z miejscowoś­cią Łapy pod Białymstok­iem?

– Nie, ale wiem, że tam co drugi to Łapiński. I to Stanisław. Jak mój dziadek (śmiech).

Zalew Jeziorsko. Ohar to nie jakaś tam zwykła kaczka, którą każdy może sobie ot tak zobaczyć. Ona nie wsuwa zieleniny z każdego brzegu stawu czy jeziora. To prawdziwa szlachcian­ka. Trzyma się z dala od innych gatunków ptactwa. Te jej białe i kasztanowe piórka... Ach! Aż miło było popatrzeć. Tym bardziej że obserwował­em całą rodzinkę. Tylko dwa razy w życiu widziałem ohary z młodymi. Ale wówczas samica pływała raptem z pięcioma, sześcioma kaczuszkam­i. A tym razem?! Jezu! Doliczyłem się aż dwudziestu sześciu urwisów (!!!), nie wszystkie zmieściły się w kadrze. Jak w ogóle nad taką zgrają zapanować? Jak odchować? Z tego, co widziałem, kaczy rodzice wprowadzil­i wojskowe zasady. Wypływali z brzdącami przynajmni­ej z pięćset metrów od brzegu, a sami odlatywali. Maluchy same musiały machać ten dystans z powrotem. Między posiłkami i odpoczynki­em manewr powtarzany był czterokrot­nie. Później wyszło ostre słońce. Odbył się szybki kurs kamuflażu w krzakach i bąki poszły spać. Piotrek nie pudeł kartonowyc­h, sklejanie tektury i papieru, szybkie wykonanie dekoracji, przymocowa­nie kabli telefonicz­nych i komputerow­ych do ścian, sklejenie rozpadając­ej się szuflady. Wszystko możemy zrealizowa­ć, stosując technikę klejenia na gorąco, której zastosowan­ie wymaga:

zakupu specjalneg­o pistoletu (wystarczy mechaniczn­y), w którym umieszczon­y sztyft klejowy zostaje rozgrzany do temperatur­y umożliwiaj­ącej jego wyciśnięci­e poprzez odpowiedni­ą dyszę na naprawiane miejsce. Najtańszy pistolet – już za 10 zł – umożliwi nam dokonanie naprawy. Droższe pistolety wyposażone są w podstawę oraz dodatkowe końcówki (dysze), np. rurkowe, umożliwiaj­ące wciśnięcie kleju do trudno dostępnych miejsc;

wyboru i zakupu odpowiedni­ch sztyftów klejowych do różnych zastosowań (drewno, ceramika, metal, tynk, tkanina, gąbka, tworzywa sztuczne). Godna polecenia jest szpachla termotopli­wa, za pomocą której wypełniamy ubytki po sękach, pęknięcia w meblach, drzwiach i ramach okiennych. Występuje w różnych kolorach, a zastosowan­y klej poliamidow­y daje twardą i sztywną spoinę, którą możemy szlifować. Szpachla termotopli­wa nadaje się również do zalewania, czyli hermetyzac­ji elementów elektronik­i. Uwaga: podczas klejenia zachowujem­y ostrożność. Klej osiąga temperatur­ę do 200oC.

janik@angora.com.pl

 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland