Cieszy go to tylko w połowie
nim miejscu i odpowiednim czasie. Mnie się to udawało. W Teatrze Wybrzeże w Gdańsku spędziłem 29 lat. To kawał życia.
– Mój kolega z redakcji wręcz mi nakazał, żebym zapytał o wspomnienia związane ze śp. Henrykiem Bistą. – (śmiech) A czemu na to nalegał? – Stwierdził, że obaj jesteście świetnymi aktorami. Poza tym dużo razem graliście w Gdańsku.
– Pierwszy poważny kontakt z Henrykiem miałem przy spektaklu „Tragedia o bogaczu i łazarzu”. On grał jedną główną rolę, a ja, w zastępstwie, drugą. Cały czas konkurowaliśmy ze sobą i byliśmy bardzo długo na „pan”. Wie pan, to były wyścigi. Henryk był dla mnie przykładem, ale takim, którego nie rozumiałem. –? – Był rzemieślnikiem. Trenował przed lustrem, czego nie rozumiałem. Ja brałem wszystko na intuicję i wyobraźnię. On wszystko musiał mieć przećwiczone. Jak robił pauzę, to ona się zgadzała do jednej dziesiątej sekundy. Kiedyś nawet mu to liczyliśmy ze stoperem. Był niesamowity pod tym względem. W „Ślubie” grał pijaka i pauza zawsze trwała tyle samo. Co nie znaczy, że zawsze tak było. Raz spieszył się na plan filmowy i mówi do mnie: „Łapa, zagrajmy to szybciej, bo ja mam pociąg”. I zyskał 20 minut (śmiech) (...). – Pamięta pan objazdy prowincji z Teatrem Ziemi Łódzkiej? – To były moje dwa pierwsze sezony po szkole. Niestety, dwa lata stracone. Po prostu paranoja. Młody aktor w sezonie ma dwie premiery. To znaczy przez półtora miesiąca próbuje jedną sztukę i jeździ z nią przez pół roku po Polsce. Są tzw. bazy. Pamiętam, że jedna była jesienią w Wieluniu. Chlapa, cały dzień wolny, a wieczorem jedzie się do wioski, by zagrać w remizie. Wyobraża pan sobie, że mieszka w pokoju z sześcioma chłopami bez łazienki? To była makabra. Uciekłem. Chciałem się zaangażować w Teatrze Nowym w Łodzi. Poszedłem do dyrektora Janusza Kłosińskiego, a on mówi: „Chętnie bym pana przyjął, ale jest pan po Ziemi Łódzkiej. Niech pan chociaż na sezon pojedzie do Kalisza, to stamtąd pana wezmę”. Pojechałem do Kalisza, a później znalazłem się w Gdańsku.
– Było przeświadczenie, że młody aktor na prowincji ma się ograć.
– To samo mówił mój dziadek, bo i jemu to mówili profesorowie. Przez sezon byłem też w teatrze w Jeleniej Górze. Odbywał się zlot krytyków. Napisali o mnie w recenzji, że jak na Jelenią Górę, to zupełnie dobrze. Zdenerwowałem się, bo jedną miarką powinno się mierzyć. Poza tym na prowincji bardzo szybko można było się zdegenerować. Znam wielu aktorów, którzy przegrali swoje życie, bo szli na łatwiznę. To był też jeden z powodów, dla których odszedłem z Gdańska. Tam w bufecie miałem swój fotel i nikt nie miał prawa go zajmować. Cokolwiek bym zagrał, to było dobre. Było mi tam za dobrze, za ciepło i za wygodnie.
– Z Gdańska do Teatru Narodowego przeniósł się pan w 1997 roku. Po 29 latach.
– Złożyło się na to wiele spraw. O jednej już pan wie. Po drugie, córka, która jest scenografem i plastykiem, od lat mieszkała w Warszawie. A ja z żoną w Gdańsku. I jak chciałem zarobić, to i tak musiałem jechać do Warszawy. Poza tym w gdańskim teatrze zaczęło się źle dziać. Przyszli ludzie, którzy kompletnie rozpieprzyli zespół. A to przez wiele lat był jeden z najlepszych w Polsce. Nie miałem za bardzo z czego żyć, telewizja w Gdańsku padła. Dostałem propozycję od Jerzego Grzegorzewskiego, który otwierał Teatr Narodowy po remoncie. Pojechałem i zagrałem w „Rękopisie znalezionym w Saragossie” Jana Potockiego. Spaliłem za sobą mosty i przeniosłem się do Warszawy na stałe. – Niektórzy mówią o panu, że jest polskim Dannym DeVito. – (chwila milczenia) Wiem i w połowie jestem z tego faktu zadowolony. To dobry aktor, ale jednostronny. Znam go tylko z filmu, a nie wiem, czy gra w teatrze. Ja jestem natomiast przede wszystkim aktorem teatralnym. Nie wiem, czy pan wie, ale jestem jedynym aktorem w Polsce, a może i na świecie, który zagrał wszystkie role ojców Gombrowicza. Filmowym aktorem zostałem przy okazji, bo nie było żadnych podziałów. Dzisiaj aktorzy serialowi nie mają w teatrze czego szukać. Nie wiem, może w szkole tego nie uczą, ale postać, którą grają w teatrze, nie przechodzi przez tzw. rampę. Nawet głosowo. Nawet gdy mówimy szeptem, głos powinien dojść do ostatniego rzędu. Tymczasem dzisiaj używa się mikroportu, czego ja nie znoszę. Technika jest pomocna, ale nie można jej traktować jako zasadę!
– Pańscy koledzy aktorzy podkreślają, że jest pan świetnym kucharzem i smakoszem.
– Kucharzem jestem i jest to moje największe powołanie w życiu. – A nie aktorstwo? – Nie, aktorstwo to mój zawód (...). – Internet donosi, że mieszka pan w czterotysięcznym Chotomowie pod Warszawą.
– Właśnie siedzę na tarasie (rozmawialiśmy w czwartek po południu – red.). Spokój, cisza. Tylko pociągi jeżdżą. Ale to już mi nie przeszkadza.
– Ma pan coś wspólnego z miejscowością Łapy pod Białymstokiem?
– Nie, ale wiem, że tam co drugi to Łapiński. I to Stanisław. Jak mój dziadek (śmiech).
Zalew Jeziorsko. Ohar to nie jakaś tam zwykła kaczka, którą każdy może sobie ot tak zobaczyć. Ona nie wsuwa zieleniny z każdego brzegu stawu czy jeziora. To prawdziwa szlachcianka. Trzyma się z dala od innych gatunków ptactwa. Te jej białe i kasztanowe piórka... Ach! Aż miło było popatrzeć. Tym bardziej że obserwowałem całą rodzinkę. Tylko dwa razy w życiu widziałem ohary z młodymi. Ale wówczas samica pływała raptem z pięcioma, sześcioma kaczuszkami. A tym razem?! Jezu! Doliczyłem się aż dwudziestu sześciu urwisów (!!!), nie wszystkie zmieściły się w kadrze. Jak w ogóle nad taką zgrają zapanować? Jak odchować? Z tego, co widziałem, kaczy rodzice wprowadzili wojskowe zasady. Wypływali z brzdącami przynajmniej z pięćset metrów od brzegu, a sami odlatywali. Maluchy same musiały machać ten dystans z powrotem. Między posiłkami i odpoczynkiem manewr powtarzany był czterokrotnie. Później wyszło ostre słońce. Odbył się szybki kurs kamuflażu w krzakach i bąki poszły spać. Piotrek nie pudeł kartonowych, sklejanie tektury i papieru, szybkie wykonanie dekoracji, przymocowanie kabli telefonicznych i komputerowych do ścian, sklejenie rozpadającej się szuflady. Wszystko możemy zrealizować, stosując technikę klejenia na gorąco, której zastosowanie wymaga:
zakupu specjalnego pistoletu (wystarczy mechaniczny), w którym umieszczony sztyft klejowy zostaje rozgrzany do temperatury umożliwiającej jego wyciśnięcie poprzez odpowiednią dyszę na naprawiane miejsce. Najtańszy pistolet – już za 10 zł – umożliwi nam dokonanie naprawy. Droższe pistolety wyposażone są w podstawę oraz dodatkowe końcówki (dysze), np. rurkowe, umożliwiające wciśnięcie kleju do trudno dostępnych miejsc;
wyboru i zakupu odpowiednich sztyftów klejowych do różnych zastosowań (drewno, ceramika, metal, tynk, tkanina, gąbka, tworzywa sztuczne). Godna polecenia jest szpachla termotopliwa, za pomocą której wypełniamy ubytki po sękach, pęknięcia w meblach, drzwiach i ramach okiennych. Występuje w różnych kolorach, a zastosowany klej poliamidowy daje twardą i sztywną spoinę, którą możemy szlifować. Szpachla termotopliwa nadaje się również do zalewania, czyli hermetyzacji elementów elektroniki. Uwaga: podczas klejenia zachowujemy ostrożność. Klej osiąga temperaturę do 200oC.
janik@angora.com.pl