Widział nieprzemijające w tym, co przemija Holandia
Vincent pochłaniał setki lektur. Bakcyla czytania połknął w Dortrechcie, a może miał to w genach? Wszak jego dziadek, ojciec mamy, oprawiał książki dla samego króla. W każdym razie przez cztery miesiące od rana do nocy pracował na głównej ulicy tego miasta w eleganckiej księgarni „Blussé & Van Braam”.
W wolnych chwilach szkicował. Przetrwał jego rysunek wiatraków nad kanałem w Dortrechcie. Sam znalazłem w mieście już tylko jeden piękny okaz z 1714 roku. Żeby zobaczyć rząd wiatraków wzdłuż kanału, tak jak Vincent van Gogh, pojechałem rowerem 10 km dalej, aż do skansenu Kinderdijk. Ta wieś powstała dzięki wiatrakom. To one osuszyły poldery, aby zabraną morzu ziemię wykorzystali rolnicy. Dziewiętnaście dumnych, skrzydlatych wież od 1740 roku stoi na tym płaskim i wolnym od innych zabudowań terenie. Wyłapują każdy podmuch wiatru, a gdy go brakuje, leniwie przyglądają się swojemu odbiciu w wodach kanału. Taki holender wciąż potrafi przelać 400 pełnych wanien wody na minutę.
Żagle naciągnięte na krzyże wspierały gospodarkę Holandii przez siedem stuleci. Napędzały piły, które cięły drzewa na budowę floty imperium kolonialnego. Mieliły zboże, tytoń, kakao i przyprawy. Wyciskały olej z rzepaku i lnu. Rozcierały na proszek trass – bazę zaprawy murarskiej, kobalt nadający delfickiej porcelanie błękitną barwę, a także słód żytni wykorzystywany do produkcji jenever, czyli pierwszego ginu na bazie melasy i jałowca. Próbowałem z kilkoma rodzajami. Ale smakuje tylko w małych ilościach. Lepiej używać go jako leku na niestrawność niż sposobu na zmianę nastroju.
Na miejscu pożyczyłem rower i objechałem groblą wszystkie wiatraki tego niezwykłego skansenu. Warto było, bo każdy z bliska okazuje się inny. Wygodni, którym nie chce się jechać rowerem, mogą podpłynąć łodzią turystyczną. A potem pojechałem dalej, na południe. Wielkim białym mostem przekroczyłem Hollandsch Diep, który za czasów Vincenta był zatoką Morza Północnego i granicą między północnymi, protestanckimi Niderlandami i katolickim Południem. Późnym wieczorem dotarłem do Etten, gdzie w 1881 roku przez siedem miesięcy mieszkał Vincent. Jego ojciec był tu kalwińskim pastorem, a syn z wrodzonej uprzejmości chodził na kazania taty.
Znalazłem wolny pokój w hotelu „Huis ten Bosch”. Dopiero gdy usiadłem w wannie, dostrzegłem, że po mojej prawej stronie jest żaluzja. Gdy ją z ciekawości podniosłem – oniemiałem. Miałem widok z wanny na główny cel mojej wizyty w Etten, czyli XV-wieczny kościół, który od roku nosi nazwę Vincenta van Gogha. Gotycki zabytek nie pełni już funkcji sakralnych, ale sprzyja „kultowi” jednego człowieka. Witraże inspirowane są dziełami Vincenta, a tam, gdzie w średniowieczu były stacje drogi krzyżowej, wiszą informacje o twórczości malarza.
Z pobliskiej plebanii Vincent wyruszał na okoliczne wrzosowiska i pola. Uwieczniał żółtą, szarą i białą barwę piasku, a na mokradłach – lilie wodne. Miejscowi, widząc malarza, brali go za wariata. Nie rozumieli, jak można cały dzień siedzieć z ołówkiem czy węglem w ręku. Drwale szydzili z niego, bo szkicował drzewa, które oni ścinali. Jeszcze bardziej wyśmiewali efekt – przepojony życiem pień i koronę. Te tereny nadal są bardzo zielone, a niektóre wrzosowiska pod ochroną. Ponadto stworzono tu wiele szkółek leśnych. Dlatego łatwo sobie wyobrazić, czym zachwycał się Vincent.
Etten przypominało mu niedalekie Zundert, w którym się urodził. Przecież to ta sama rolnicza Brabancja, którą tak ukochał. No i prości ludzie, którzy byli ulubionymi tematami jego szkiców. Podziwiał ciężką pracę, jaką wykonywali kopacze ziemniaków, oracze i siewcy. I tylko ich rysował, mimo że koleżanki mamy, damy z dobrego towarzystwa, oferowały mu pieniądze za portrety. Spracowanym rolnikom i wiejskim krajobrazom wokół Etten poświęcił aż sto akwarel i rysunków. I tu narodził się pomysł namalowania „Siewcy”. A dwa lata przed śmiercią stworzył „Wspomnienie ogrodu w Etten”. Na obrazie widać wyraźnie, że we Francji tęsknił za rodzinnymi stronami.
Pojechałem do Hagi. Tak jak Vincent udałem się pieszo z dworca kolejowego na plac, przy którym mieściła się galeria obrazów „Goupil & Cie”. Na początku sprzedaż malowideł nawet nieźle mu szła, bo znał dwa języki obce, ale w końcu nie zdzierżył braku gustu nowobogackich klientów. Aby dojść na Plaats 20, musiał najpierw przejść mostem przez kanał Księżniczek. I właśnie kamienice na skrzyżowaniu Prinsessegracht i Herengracht naszkicował jako pierwsze. Sprawdziłem – stoją, jak stały, tyle że nad nimi góruje kilka ponadstumetrowych drapaczy chmur, w których mieszczą się ministerstwa.
Dalej przecinał plac o nazwie Plein. Mijał Dom Amsterdamu – ogromny gmach w stylu Ludwika XIV z wielkim herbem na szczycie. Powstał w 1737 roku jako dom zajezdny dla szlachty z miasta nad rzeką Amstel, oczekującej na obrady Stanów Generalnych, czyli niderlandzkiego parlamentu. Na środku Plein stał już w czasach Vincenta pomnik Wilhelma I Orańskiego. Młody artysta podziwiał swoich mistrzów w pobliskim Mauritshuis. Ten powstały w 1640 roku klasycystyczny pałac wciąż kryje zbiory Królewskiej Galerii Malarstwa. Oprócz najbardziej znanych dzieł Vermeera, czyli „Dziewczyna z perłą” i „Widok Delft”, można tam podziwiać płótna Steena, Halsa, van Dycka i Pottera.
Z galerii królewskiej do Goupilów najkrótsza droga wiodła przez dziedziniec wewnętrzny Binnenhofu, w którym obradowały Stany Generalne. Stąd miał już tylko sto metrów do nobliwego trójkątnego placu o nazwie Plaats. Tu w kamienicach mieszkali najbogatsi w Hadze, na parterze mieściły się najlepsze restauracje i sklepy, a pod numerem 20 znajdowała się właśnie galeria „Goupil & Cie.”. Wykwintny Plaats, na którym Vincent czuł się nieswojo, leży w połowie drogi między parlamentem a pałacem Noordeinde. To miejsce narodzin Wilhelminy – prababci obecnego króla Holandii. Gdy robiłem zdjęcia, dowiedziałem się od miejscowego, że w środku pracuje właśnie Wilhelm Aleksander, gdyż na iglicy dachu tego klasycystycznego budynku powiewa flaga domu Orańskich.
Vincent mówił o Hadze, że jest „prostym, schludnym, surowym miastem bez slumsów”. Przez pewien czas zarabiał nawet na malowaniu tych słodkich widoczków. Ale eleganckie miejsca nie zadowalały go. Dalej szukał tematów w zatłoczonych warsztatach okrętowych, w brudnych zaułkach, w podejrzanych spelunkach. W jednej z nich,