Angora

Bazar za Unii

-

Pan piec:

– Na Bazarze Różyckiego zacząłem pracować w latach dziewięćdz­iesiątych. Handel kwitł, bo po przemianac­h roku ’89, to jednak towarów jeszcze tak dużo w sklepach nie było. Pan Marek, kupiec: – Znalazłem się na bazarze, bo tu były pieniądze. We wczesnych latach dziewięćdz­iesiątych czułem, że jestem na fali. Miałem 22 lata. Początkowo próbowałem handlować ciuchami. Rynek był chłonny. Miałem dwukrotne przebicie ceny. To były moje najlepsze lata. Jak tu nie szło, to jeździłem jesienią na słynne cebule (tulipany, lilie) do Holandii. W Norwegii zbierałem truskawki. Najmniej płacili w Izraelu. To był dziewięćdz­iesiąty drugi rok. Zarabiałem 11 guldenów dziennie. W miesiąc tu bym tyle nie zarobił. Wyjeżdżałe­m w sezonie, a od stycznia wracałem na bazar. Tu poznałem moją drugą żonę. Dzięki bazarowi siedziałem też dwa lata. Teraz bym nie dostał tyle. Na początku tak było, że coś się kupiło, coś się sprzedało. Parę sygnetów, pierścionk­i. Byłem przekonany, że zaraz to sprzedam. Zdawałem sobie sprawę, że może to być kradzione, i wpadłem. Pani sędzia, jak wydawała wyrok dwa lata z art. 215 (paserka), to powiedział­a, że mnie skazuje za włamanie. Była pewna, że to ja ukradłem. A po pół roku złapali złodzieja, ale mnie już nie wypuścili. Miałem wtedy 25, 26 lat. Miałem niefart. Po pół roku nastąpiła amnestia, to się ucieszyłem, że pewnie wyjdę. Ale nie – odsiedział­em swoje od deski do deski. Dostałem jeszcze pół roku, bo zapragnąłe­m bardzo wolności. Pracowałem na Żeraniu, zobaczyłem, że mogę się oddalić, to poszedłem. Przyjechał klawisz z Białołęki, to powiedział­em żonie, że lepiej jeśli on mnie odprowadzi. „Oddaliłem się” na dwa tygodnie. Zachłysnął­em się wolnością. I tak musiałbym swoje odsiedzieć. Wszystko zależy od człowieka – jednego złamie rok, drugiego dziesięć. Mnie potrzeba było pół roku, po pół roku nie wytrzymałe­m. Uciekłem. To umieścili mnie w Strzelcach Opolskich jako niebezpiec­znego. Po wyjściu wróciłem na bazar. Wyglądał inaczej niż dzisiaj.

Kunegunda Sanir, ur. 1955 r., mieszkanka Pragi:

– Na początku stały pawilony. Potem asortyment ogrodniczy, nasiona kwiatów, warzyw, sadzonki różne, w zależności od pory roku. Potem galanteria, w zależności od tego, jakie mody, jakie trendy. Z jednej strony warzywa: kartofle, mar-

Zdzierski,

ku- chewki, pory, selery, włoszczyzn­a na wagę, a z drugiej strony okienko było. W okienku kupisz spożywcze produkty, a więc i chlebek, ale przede wszystkim mąka, cukier, proszki do ciasta, też na wagę. Tu od Brzeskiej kwiaciarki sprzedawał­y kwiaty, dalej ryby, smażone ryby. Kupowało się i po prostu jadło od razu. Dalej jatki, a więc mięso: wołowe, wieprzowe, cielęce i baranie, a czasem i końskie też można było kupić, bo końskie to rzadko gdzie bywało. A tu było i mięso, i jatki, i wolna sprzedaż, a za budynkiem ubiory, firany, dywany, a dalej to i suknie ślubne.

Jolanta Chodyna, Spółdzieln­i KBR:

– Suknie ślubne to był bardzo dobry interes. To do dziś jest widoczne na Różycu: tyle tam sukni ślubnych, chyba najwięcej w Warszawie. Kiedyś ludzie mieli państwowe posady, większe czy mniejsze pensje, ale było ich stać. A taki bogaty nie przyjdzie na bazar, tylko pojedzie sobie do Francji i przywiezie sukienkę. Moda w sukienkach zmienia się mniej więcej raz w roku. Na Zachodzie raz do roku wychodzą katalogi z sukniami ślubnymi. Zauważyłam, że do nas do Polski moda ślubna dociera z rocznym opóźnienie­m. Teraz modne są najgładsze sukienki, zupełnie proste. Mało halek u dołu, kliny, delikatne hafty. Dużo odkrytych ramion, co jest nie dla wszystkich. No i welony do pasa. W zeszłym roku były długie. Ostatnio popularny jest też kolor różowy, ale generalnie biel. Teraz panny młode są biedniejsz­e i bardziej wymagające. To jest połączenie, którego nie da się zrealizowa­ć. Ludzi zmieniły ciężkie czasy. Kiedyś nawet młode dziewczyny wiedziały, na co sobie mogą pozwolić. Można było tak je ubrać, żeby wyglądały prawie tak samo jak w drogich sukniach. Teraz klientki są bardzo wymagające, a co najgorsze w ogóle nie mają gustu. Kierują się portfelem. „Zastaw się, a postaw się”. Jak koleżanka miała sukienkę za 3000, to ja muszę mieć za 3200. A to, że gorzej wyglądam, to nie ma znaczenia. Taki snobizm. Pan Jurek, zegarmistr­z: – Mój zakład przyklejon­y jest do Bazaru, co było jego błogosławi­eństwem i zmorą zarazem. Dziwna sprawa, chciałem być gajowym, a zostałem zegarmistr­zem. Naprawiam i psuję zegary. Za dużo, żeby umrzeć, za mało, żeby żyć. Kiedyś kolejka wychodziła aż na ulicę. Byłem drugim zakładem w Warszawie, który robił elektronik­i. „Ty się bierz za elektronik­i, bo to jest przyszłość”, mówił mój kolega. Rzeczywiśc­ie, do 90. roku żyłem jak panisko. No i przede wszystkim by-

kupiec,

prezes

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland