Urlop na tropie prapradziadka
25 przed 150 laty do Kanady, przyjmowany jest z ogromną gościnnością. – Zaprasza się nas na kawę, a na stole ląduje obiad z deserem – śmieje się Małgorzata. – Potem często potomkowie emigrantów zamawiają w pomorskich kościołach msze, odprawiane już po ich powrocie do domu, w intencji przodków i wszystkich żyjących członków rodziny.
Bardzo modne ostatnio stają się badania DNA określające pochodzenie przodków. Mogą ujawnić sekrety związane z pochodzeniem, pomagają ustalić stopień pokrewieństwa. Kosztuje to kilkadziesiąt dolarów, ale czasami jest zwyczajnie niepotrzebne. Tak było w przypadku potomków Jana Kobierzyńskiego. Kiedy John ustawił się z jednym z bardzo dalekich kuzynów do fotografii, okazało się, że obaj panowie mają identyczne, wydatne nosy. No cóż, genów nie oszukasz...
Kadisz za zmarłych
Amerykanka, która poprosiła o dokładne wskazanie lokalizacji sekcji wioślarskiej przedwojennego klubu Żydowskiego Stowarzyszenia Sportowego Bar Kochba, była bardzo tajemnicza. Ani słowem nie wspomniała o przyczynie poszukiwań.
– Długo nie mogłam znaleźć tego miejsca, wreszcie pomógł mi profesor Grzegorz Berendt – mówi Małgorzata. – Przed dwoma laty pojechałyśmy obejrzeć trawy zarastające dawną klubową przystań wodną nad Martwą Wisłą, przy moście Siennickim. Amerykanka nie rozstawała się z kamerą, kręciła dosłownie wszystko, co jej pokazywałam. Wspominała, że pochodzi z Los Angeles, że skończyła filmoznawstwo...
Po powrocie do USA Amerykanka utrzymywała z Małgorzatą kontakt e- mailowy, dopytując o kolejne punkty na mapie Gdańska. Wreszcie przyznała, że jej przodkiem był jeden z najbogatszych gdańskich Żydów – Simon Anker – kupiec zajmujący się handlem zbożem. Właściciel ogromnych spichlerzy przy ul. Chmielnej, budowniczy elewatora zbożowego w gdańskim porcie, właściciel piekarni przy ul. Rycerskiej ( dziś mieści się tam siedziba Muzeum Archeologicznego z zachowanymi na murach inicjałami przedsiębiorcy).
– Synowie zmarłego w 1935 r. Simona, po tym jak Niemcy zmusili ich do wyprzedaży majątku za grosze, wyjechali w kwietniu 1938 r. do USA – opowiada Małgorzata. – Dzięki temu udało się uratować 14-osobową rodzinę z Gdańska. Dwie siostry, które mieszkały w Berlinie, zginęły w obozach. Do tej pory potomkowie Ankera przechowują egzemplarz „New York Timesa” z wywiadem, jakiego udzielili, schodząc z pokładu statku.
Po roku w podróż genealogiczną wybrał się z bliskimi przedstawiciel brytyjskiej gałęzi rodziny. Wdrapał się nawet na dach spichlerza.
Joanna z ogromną sympatią wspomina dwie urocze starsze panie, dobrze już po dziewięćdziesiątce, które przyjechały do Gdańska po raz pierwszy od 1936 r. Towarzyszyła im czwórka dzieci. Sara i Ruth kończyły słynne żydowskie Gimnazjum Ruth Rosenbaum przy ul. Dębinki. – Widziałam w ich oczach ból – mówi Joanna. – Były zaskoczone, jak bardzo Gdańsk
Turystyczny biznes?
Od 2009 roku w Szkocji w kolejnych latach prowadzone są przez władze wielkie kampanie „Homecoming Scotland”, promujące turystykę genealogiczną. Przyjezdni o szkockich korzeniach zapraszani są nie tylko na festiwale i do muzeów, ale także na indywidualne podróże szlakiem przodków. się zmienił, powtarzały: „To nie jest moje miasto”. Opowiadały, gdzie zachodziły na gorącą czekoladę, gdzie kupowały mięso koszerne. Tych miejsc już nie ma... A kiedy pokazałam stare zdjęcia Targu Rybnego, rozpłakały się. Śmiejąc się przez łzy, wspominały, jak psocąc wrzucały handlarkom martwe żaby do beczek.
Joanna zabrała Sarę i Ruth do Sopotu i Gdyni. Siostry pierwszy raz zobaczyły Gdynię, miasto, od którego oddzielała je przed wojną granica. Potem, jak wielu innych turystów z Izraela, odwiedziły cmentarz żydowski w Sopocie, by odmówić kadisz, modlitwę za zmarłych.
Koperta z prochami
Zdarzają się niespodziewane odkrycia. Pewna rodzina szukała przez 20 lat rodzinnej wioski w Wielkopolsce, której nazwę ze słuchu zapisała jeszcze babcia. – Do niczego nie było to podobne, nawet wymówić się nie dało – mówi Joanna. – Przeglądałam miejscowość po miejscowości, aż wreszcie wpadłam na trop. Chodziło o Święcice Małe, rzeczywiście słowa trudne do powtórzenia przez Amerykanów. Po dziesięciu minutach miałam już akt ślubu dziadków znaleziony na stronach archiwum USC w Poznaniu.
Za to Małgorzacie, dzięki cierpliwości, uporowi i odrobinie szczęścia, udało się połączyć pewną rozrzuconą po świecie rodzinę. – Napisała dziewczyna z Izraela, która szukała w Trójmieście grobu ciotki, powojennej komunistki nieprzyznającej się do żydowskich korzeni – wspomina. – Na podstawie skąpych danych dotarłam wreszcie do domu przy ul. Świętojańskiej w Gdyni, gdzie mieszkały osoby z ową ciotką spokrewnione. Chodziłam tam wiele razy – zamknięta brama, zastrzeżone telefony, Ustawa o ochronie danych osobowych... Ktoś z sąsiadów wreszcie zdradził, że młodzi z kamienicy wyjechali do pracy w Irlandii. Dostałam numer telefonu, zadzwoniłam. Następnego roku dziewczyna z Izraela spotkała się z krewniakami w Gdyni, a do mnie zadzwonił mężczyzna z Kanady. Okazało się, że był to syn owej ciotki, który wyjechał z Polski w 1968 roku. Dziękował za odnalezienie rodziny, która dzięki moim poszukiwaniom i do niego dotarła. Grób też odnalazłam, ciotka leżała na cmentarzu na Srebrzysku.
Pracując w branży „turystyka genealogiczna”, trzeba być przygotowanym na różne sytuacje. Czasami emocje sięgają zenitu, czasem na światło dzienne wychodzą sprawy, o których organizatorki wyjazdów wolałyby nie wiedzieć. A czasami po prostu nie wiadomo, jak się zachować.
– Po kaszubskich wioskach obwoziłam sześcioosobową rodzinę o znanym na tym terenie nazwisku – mówi Małgorzata. – Najważniejszą osobą w tej grupie była wdowa w żałobie, która tuż przed podróżą do Polski straciła małżonka. Towarzyszyły jej bratanice, siostrzenice, kuzynki. Pewnego dnia wdowa poprosiła, by zaprowadzić ją na cmentarz w Kościerzynie i wskazać najstarszy grób nekropolii. Spełniłam jej życzenie, stanęłyśmy nad starą mogiłą. Nagle wdowa wyciągnęła z torebki łyżkę i... zaczęła kopać dołek obok grobu. Po chwili z tej samej torebki wyjęła zaklejoną grubą kopertę, rozerwała ją i wsypała do wykopanej dziury szary popiół. Nie wiedziałam, co mam robić, stałam jak zamurowana. Wreszcie wdowa spojrzała na mnie.
– Mąż przed śmiercią odebrał ode mnie obietnicę, że część jego prochów spocznie w ojczystej ziemi – wyjaśniła ze łzami w oczach.
Małgorzata dopiero po chwili otrząsnęła się z szoku. Podeszła do stojącego obok olbrzymiego dębu, zerwała jeden liść. Podała go wdowie i obiecała, że 1 listopada zapali na starym grobie świeczkę. Tytuł oryginalny: „Każdy płacze, czyli rytualny urlop na tropie
prapradziadka”