Wspomnienia powstańca
W sierpniu 1944 roku Ryszard Ejerman miał 20 lat. Jak wielu innych młodszych i starszych od niego warszawiaków, gdy wybuchło Powstanie Warszawskie, chwycił za broń. Należał do zgrupowania Armii Krajowej Bartkiewicz, które walczyło na ulicach Śródmieścia. Po klęsce powstania trafił do niemieckiej niewoli w stalagach w Fallingbostel i Harlingerode. Po wojnie jako główny specjalista ds. ekonomii w Ministerstwie Kultury przywracał świetność wielu polskim zabytkom. Już po powstaniu, choć trudno ustalić konkretną datę, zaczął spisywać wspomnienia z powstańczych czasów, gorzkie, bo naznaczone bolesną perspektywą śmierci dwustu tysięcy ludzi. Zapewne ta opowieść miała być dłuższa, ale z niewiadomego powodu powstały tylko te zapiski. Córka nigdy nie zdążyła zapytać go o ciąg dalszy. Ryszard Ejerman zmarł nagle w styczniu 1978 roku.
Świtało.
Wszczelinie utworzonej przez bezładnie zwalone cegły rozróżniałem kontury Ogrodu Saskiego. Zmęczenie obez- władniające zwykle w pierwszych godzinach po północy zniknęło zupełnie w chłodzie poranka. Jednocześnie myśli pobudzone papierosem układały obrazy nadchodzących zdarzeń. Strach połączony z głodem wywoływał napływ śliny do ust. Poczułem konieczność jakiegokolwiek działania. Poprawiłem czapkę. Nieostrożny ruch nogi poruszył kawałki gruzu. W ciszy hałas wydawał się ustokrotniony. Ricci milczał. Dotknąłem go ręką. Nie odwracając głowy, powiedział cicho: „Siedź spokojnie, mały, jeszcze pół godziny”.
Ricci nazywał mnie małym, mimo iż miałem pseudonim Ryś. Przez przekorę, ze względu na mój potężny wzrost. Słowa Ricciego wydały mi się śmieszne. Kurczowo zacisnąłem rękę na lufie karabinu.
Wczoraj obserwatorzy stwierdzili, że kilka czołgów na terenie Ogrodu zajęło pozycje naprzeciwko nas. W nocy na nasz odcinek ściągnięto odwody ze Śródmieścia. Po upadku przemysłowej dzielnicy nasza ulica – Królewska – była ważną linią obronną. Linią obronną czego? Refleksje, jakie snułem na ten temat, przerwał Ricci, mówiąc cicho: „Daj papierosa”. Sięgnąłem do kieszeni i wybrałem z niej dwa pogięte papierosy. Zapaliliśmy. Wiatr przyganiał swąd spalenizny. – Ricci – powiedziałem nagle. Zjadłbyś pieczonego kartofla? Nie odpowiadał. Powtórzyłem pytanie, tym razem głośniej. Ricci zaśmiał się krótko i mruknął: – Słyszałem. Ja bym wypił kakao i zjadł rogalika z masłem. Zbieraj się, wracamy do domu.
W oddali
rozległy się pojedyncze strzały karabinowe. Słońce wchodziło na niebo coraz wyżej. Atak rozpoczęli Niemcy o 11 rano. Pociski czołgów żłobiły wyrwy w gruzach frontowej kamienicy, którą obsadzaliśmy czujkami w nocy. Sztukasy przelatywały nad naszymi pozycjami i atakowały ulice zaplecza. W nocy istotnie przyszły dwa plutony odwodowe. Przeważali ludzie starsi. Siedzieli dotąd w Śródmieściu, pełniąc służbę wartowniczą. Brzezina poroz- stawiał ich na pozycjach. Nieliczni tylko mieli karabiny, reszta po kilka granatów. Ricci, ja i dwóch nowych zajęliśmy stanowiska w „piekarni”, jak nazywano powszechnie piwnice pod wypalonym niedawno budynkiem. Gorąco tam było piekielnie. Małe okienka piwniczne, prowizorycznie zabezpieczone, wychodziły na podwórze, które mogło być za chwilę celem ataku piechoty. Ricci jak skrzętny gospodarz obejrzał piwnicę, poustawiał przy okienkach siedzenia, rozłożył granaty i zapasowe magazynki do maszynowych pistoletów. Nowi z odwodowych plutonów stali pod ścianą i palili papierosy. Obejrzałem ich dokładniej. Obaj starsi, po pięćdziesiątce. W policyjnych, miękkich czapkach. Po zdobyciu Komendy Policji (na Krakowskim Przedmieściu) znaczna część powstańców ze Śródmieścia nosiła te czapki. Sprawiali wrażenie buchalterów, którym złośliwa historia kazała grać bohaterskie role. Śmieszność sytuacji pogłębiały ich pseudonimy, którymi ceremonialnie zwracali się do siebie – Sęp i Sokół. Ricci siedział przy okienku piwnicznym i bacznie lustrował podwórze. W pewnym momencie, kiedy nagle zapanowała przeraźliwa ci-