Place pełne grobów
chającym płynem, Mołotowa”.
Potem przeniesiono mnie do K-2, punktu łączności. Siedziałam godzinami ze słuchawkami na uszach i łączyłam „Wilka” z „Rakiem”.
Mijały kolejne dni. Rosjanie stali bezczynnie za Wisłą, ale duch w nas nie osłabł nawet na chwilę. Nikt w naszym oddziale nie wątpił, że wygramy.
takimi
„koktajlami działu chodziłam po mieście, próbując na nowo połączyć przerwane przewody. Ale z tygodnia na tydzień było to coraz trudniejsze. Po jakimś czasie zostałam łączniczką. Większość domów była wówczas połączona ze sobą piwnicami, w których były wybite dziury prowadzące do sąsiednich kamienic. Przez Aleje Jerozolimskie trzeba było już jednak przebiec na powierzchni, dlatego wykopano tam coś w rodzaju okopu. Nie był głęboki, bo uniemożliwiały to jakieś rury. Chociaż Niemcy ostrzeliwali nas z budynku Banku Gospodarstwa Krajowego, to w wykopie panował wielki ruch, szli żołnierze i cywile. Gdy biegłam z meldunkiem w harcerskiej spódnicy z biało-czerwoną opaską na ręku, wszyscy się rozstępowali i przekazywali sobie wiadomość: goniec idzie.
Cztery razy nosiłam meldunki do kina Palladium, gdzie miał swój sztab „Monter”, pułkownik Chruściel (późniejszy generał – przyp. autora), dowódca powstania. Przed wejściem stała warta, której trzeba było powiedzieć hasło. Hasła nie były zbyt skomplikowane: „orzeł”, „reszka”, nazwa ulicy. „Monter” siedział w ogromnej sali kinowej. Zazwyczaj towarzyszyło mu jeszcze dwóch wysokich stopniem oficerów. Salutowałam, podawałam meldunek. „Monter” odsalutowywał, czasem powiedział: dziękuję. Zawsze był bardzo oficjalny, sztywny, wyglądał jakby kij połknął.
Pewnego razu wszystkie łączniczki z naszego batalionu wysłano z workami do Haberbuscha po kaszę. (Haberbusch i Schiele był przed wojną jednym z największych browarów w Europie – przyp. autora). Zobaczyłam, że siedzi tam pięć kobiet. Wyglądały jakby na coś czekały. Podeszłam. Ale się nie odzywały ani nie ruszały. Dotknęłam jedną, była zimna. Okazało się, że wszystkie nie żyły, chociaż nie miały żadnych śladów ran czy urazów.
Każdy z nas niemal codziennie tracił kogoś bliskiego lub znajomego. Strasznie przeżyłam śmierć Maryny Kowalskiej (siostra Ireny Kowalskiej-Wuttke), mojej koleżanki z harcerstwa i uczelni, której pocisk obciął stopy.
Krysia Ogonowska z rodziną mieszkała przy Grójeckiej. Kiedy do ich kamienicy wpadli Ukraińcy, razem z siostrą ukryła się na strychu. Gdy zeszły po jakimś czasie, w jednym rogu leżała zamordowana matka, w drugim ojciec.
Na podwórkach, placach chowano coraz więcej trupów.
Na placu Zbawiciela była masa grobów, a właściwie zwłok tylko przysypanych piaskiem. Chodziło tam wielu warszawiaków szukających swoich bliskich. Cały czas ktoś odsypywał piasek i odkrywał twarze. Ja także szukałam tam znajomych, a potem pomagałam przenosić zabitych do prowizorycznych trumien.
Pani Romocka, mama mojego kolegi Andrzeja (kapitan, dowódca 2. kompanii batalionu „Zośka” – przyp. autora) nie mogła znaleźć ciała syna. Już po wojnie, chyba na Czerniakowie, znaleziono zwłoki Andrzeja pod topniejącą warstwą lodu.
Chociaż Niemcy wypierali nas z kolejnych dzielnic i ulic, mimo że ginęło tak wielu z nas, to bardzo długo wierzyliśmy w zwycięstwo. Nadzieja umarła dopiero pod koniec września.
2 października, gdy już ustały walki, razem z kolegami spotykaliśmy się na Marszałkowskiej, gdzie powstał rodzaj bazaru, z tym że większość ludzi albo się wymieniała, albo oddawała potrzebującym rzeczy za darmo.
Potem razem z rodziną trafiłam do obozu w Pruszkowie. Niemcy rozdzielili nas i wepchnęli mnie do pociągu, który podobno miał jechać do obozu koncentracyjnego. Stałam w drzwiach, ale nie mogłam wyjść, bo pilnowali nas żołnierze z karabinami. Nagle, jak jakaś zjawa, pojawiła się pielęgniarka w śnieżnobiałym fartuchu, wyciągnęła mnie z wagonu i przeprowadziła przez kordon niemieckich posterunków. To był cud, więc czasem tak sobie myślę, że to był anioł (śmiech). W Pruszkowie odnalazłam siostrę i rodziców. Wsadzono nas do kolejnego pociągu, który zatrzymał się w Koluszkach. Polscy kolejarze pomogli nam uciec i dzięki temu wszyscy przeżyliśmy.
Przy okazji kolejnych rocznic wybuchu powstania często czytałam różne artykuły, których autorzy twierdzili, że to było jedno z najbardziej bezsensownych wydarzeń w historii Polski. Nie zgadzam się z takimi opiniami. Gdybym znowu miała 20 lat i zaszła potrzeba walki o wolność, nie zawahałabym się ani chwili, tak samo jak wszyscy nieżyjący już moi koledzy z batalionów „Zośka” i „Zaremba – Piorun”.