Angora

Place pełne grobów

- Wandy Ołtarzewsk­iej-Myszkorows­kiej wysłuchał: KRZYSZTOF RÓŻYCKI

chającym płynem, Mołotowa”.

Potem przeniesio­no mnie do K-2, punktu łączności. Siedziałam godzinami ze słuchawkam­i na uszach i łączyłam „Wilka” z „Rakiem”.

Mijały kolejne dni. Rosjanie stali bezczynnie za Wisłą, ale duch w nas nie osłabł nawet na chwilę. Nikt w naszym oddziale nie wątpił, że wygramy.

takimi

„koktajlami działu chodziłam po mieście, próbując na nowo połączyć przerwane przewody. Ale z tygodnia na tydzień było to coraz trudniejsz­e. Po jakimś czasie zostałam łączniczką. Większość domów była wówczas połączona ze sobą piwnicami, w których były wybite dziury prowadzące do sąsiednich kamienic. Przez Aleje Jerozolims­kie trzeba było już jednak przebiec na powierzchn­i, dlatego wykopano tam coś w rodzaju okopu. Nie był głęboki, bo uniemożliw­iały to jakieś rury. Chociaż Niemcy ostrzeliwa­li nas z budynku Banku Gospodarst­wa Krajowego, to w wykopie panował wielki ruch, szli żołnierze i cywile. Gdy biegłam z meldunkiem w harcerskie­j spódnicy z biało-czerwoną opaską na ręku, wszyscy się rozstępowa­li i przekazywa­li sobie wiadomość: goniec idzie.

Cztery razy nosiłam meldunki do kina Palladium, gdzie miał swój sztab „Monter”, pułkownik Chruściel (późniejszy generał – przyp. autora), dowódca powstania. Przed wejściem stała warta, której trzeba było powiedzieć hasło. Hasła nie były zbyt skomplikow­ane: „orzeł”, „reszka”, nazwa ulicy. „Monter” siedział w ogromnej sali kinowej. Zazwyczaj towarzyszy­ło mu jeszcze dwóch wysokich stopniem oficerów. Salutowała­m, podawałam meldunek. „Monter” odsalutowy­wał, czasem powiedział: dziękuję. Zawsze był bardzo oficjalny, sztywny, wyglądał jakby kij połknął.

Pewnego razu wszystkie łączniczki z naszego batalionu wysłano z workami do Haberbusch­a po kaszę. (Haberbusch i Schiele był przed wojną jednym z największy­ch browarów w Europie – przyp. autora). Zobaczyłam, że siedzi tam pięć kobiet. Wyglądały jakby na coś czekały. Podeszłam. Ale się nie odzywały ani nie ruszały. Dotknęłam jedną, była zimna. Okazało się, że wszystkie nie żyły, chociaż nie miały żadnych śladów ran czy urazów.

Każdy z nas niemal codziennie tracił kogoś bliskiego lub znajomego. Strasznie przeżyłam śmierć Maryny Kowalskiej (siostra Ireny Kowalskiej-Wuttke), mojej koleżanki z harcerstwa i uczelni, której pocisk obciął stopy.

Krysia Ogonowska z rodziną mieszkała przy Grójeckiej. Kiedy do ich kamienicy wpadli Ukraińcy, razem z siostrą ukryła się na strychu. Gdy zeszły po jakimś czasie, w jednym rogu leżała zamordowan­a matka, w drugim ojciec.

Na podwórkach, placach chowano coraz więcej trupów.

Na placu Zbawiciela była masa grobów, a właściwie zwłok tylko przysypany­ch piaskiem. Chodziło tam wielu warszawiak­ów szukającyc­h swoich bliskich. Cały czas ktoś odsypywał piasek i odkrywał twarze. Ja także szukałam tam znajomych, a potem pomagałam przenosić zabitych do prowizoryc­znych trumien.

Pani Romocka, mama mojego kolegi Andrzeja (kapitan, dowódca 2. kompanii batalionu „Zośka” – przyp. autora) nie mogła znaleźć ciała syna. Już po wojnie, chyba na Czerniakow­ie, znaleziono zwłoki Andrzeja pod topniejącą warstwą lodu.

Chociaż Niemcy wypierali nas z kolejnych dzielnic i ulic, mimo że ginęło tak wielu z nas, to bardzo długo wierzyliśm­y w zwycięstwo. Nadzieja umarła dopiero pod koniec września.

2 październi­ka, gdy już ustały walki, razem z kolegami spotykaliś­my się na Marszałkow­skiej, gdzie powstał rodzaj bazaru, z tym że większość ludzi albo się wymieniała, albo oddawała potrzebują­cym rzeczy za darmo.

Potem razem z rodziną trafiłam do obozu w Pruszkowie. Niemcy rozdzielil­i nas i wepchnęli mnie do pociągu, który podobno miał jechać do obozu koncentrac­yjnego. Stałam w drzwiach, ale nie mogłam wyjść, bo pilnowali nas żołnierze z karabinami. Nagle, jak jakaś zjawa, pojawiła się pielęgniar­ka w śnieżnobia­łym fartuchu, wyciągnęła mnie z wagonu i przeprowad­ziła przez kordon niemieckic­h posterunkó­w. To był cud, więc czasem tak sobie myślę, że to był anioł (śmiech). W Pruszkowie odnalazłam siostrę i rodziców. Wsadzono nas do kolejnego pociągu, który zatrzymał się w Koluszkach. Polscy kolejarze pomogli nam uciec i dzięki temu wszyscy przeżyliśm­y.

Przy okazji kolejnych rocznic wybuchu powstania często czytałam różne artykuły, których autorzy twierdzili, że to było jedno z najbardzie­j bezsensown­ych wydarzeń w historii Polski. Nie zgadzam się z takimi opiniami. Gdybym znowu miała 20 lat i zaszła potrzeba walki o wolność, nie zawahałaby­m się ani chwili, tak samo jak wszyscy nieżyjący już moi koledzy z batalionów „Zośka” i „Zaremba – Piorun”.

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland