44 piętra legendy
Zaczęli z opóźnieniem. Miał to być 1 maja 1952 r., ale dopiero dzień później ruszyły pierwsze wykopy. Stanęli szpalerem wzdłuż dziury rozmiarami przywodzącej na myśl krater. Spojrzeli w stronę, gdzie zgromadzili się przywiezieni czarnymi limuzynami najważniejsi ludzie w satelickim państwie.
„Dźwig nadjechał, wyciągnął on nad dołem swą chudą szyję, na jej końcu chwiał się jak dojrzała gruszka na gałęzi pojemnik napełniony betonem. Nadeszła uroczysta chwila. Premier Józef Cyrankiewicz przechylił się przez barierę i rzucił złotówkę”.
Wylądowała w brunatnej mazi, co natychmiast uwiecznił operator Polskiej Kroniki Filmowej, zjechawszy na linie w głąb leja z kamerą podtrzymywaną nad głową. Czerpak bryzgnął zawartością w czeluść. „Na szczastie!”, zawołano. „Młoda murarka, ocierając czoło grzbietem ręki, błysnęła w słońcu kielnią, jakby salutując miastu ze swej podniebnej wysokości. Na chwilę wzrok jej oderwał się od składających się szybko i sprawnie pod jej rękę cegieł i pobiegł gdzieś daleko, ponad naszymi głowami, ponad dachami okolicznych domów, ku srebrnej wstędze Wisły, ku piaszczystym łachom Saskiej Kępy, ku podwarszawskim zieleniącym się już polom... A może jeszcze dalej, ku schowanej gdzieś za wypukłością kuli ziemskiej rodzinnej Moskwie...
Być może młoda murarka przypomniała sobie słowa wypowiedziane kiedyś przez Wielkiego Stalina do odwiedzających Go na Kremlu przedstawicieli polskiego narodu; o Jego słowach: jasnych, zwięzłych i prostych, jak wszystko co mówił, a tak głęboko zapadających w pamięć: „Nie żądamy, abyście nam wierzyli na słowo, sądźcie nas według czynów”. I pewnie pomyślała wtedy ta podniebna, zapatrzona w dal dziewczyna, że oto dane jej jest być jedną z tych, które słowa te oblekają w czyn, tworząc jeszcze jeden dokument przyjaźni, który będzie wiekopomnym i wiekuistym pomnikiem braterstwa między Polską i Związkiem Radzieckim”.
Młoda, pełna zapału
dziewczyna pasuje idealnie do sceny zamykającej pierwszy akt. Nawet gdy po odegraniu swej roli odstawi nieporadnie trzymaną w ręce kielnię i wróci do bardziej podrzędnych zajęć – windziarki, kucharki czy nauczycielki dzieci radzieckiego inżyniera.
Kolejne zwroty akcji też dyktuje kalendarz z rocznicami świąt robotniczych, rewolucji i zjazdów. Wylewać fundamenty zaczną 21 lipca, skończą, 4 października. Na 7 listopada 1953 r., w rocznicę Rewolucji Październikowej, gmach ma już mieć wszystkie piętra, stalową konstrukcję z iglicą i kopułę Sali Kongresowej.
Teraz patrzy na nich cała Warszawa. Więcej, cała Polska. Patrzą (co prawda z niejakiej odległości) podróżni, stając w oknach pociągów, gdy te wjeżdżają do stolicy. „Nad ledwie majaczącą w oddali linią świateł Warszawy, niby gigantyczny pomnik widnieją oświetlone dźwigi – kolosy Pałacu Kultury i Nauki im. Józefa Stalina. W tę stronę kierują się wszystkie oczy”.
Na bliższym planie
ze zbudowanego specjalnie w tym celu drewnianego pomostu pracy budowniczych przypatrują się codziennie statyści. W większości to zwykli przechodnie, nieświadomi ról, które dla nich napisano, z czystej ciekawości obserwujący postępy robót. Pomost, nazywany przez niektórych trybuną, stoi przy ul. Chmielnej, w pobliżu dworca PKS. Wpierając łokcie w balustradę, gapią się jak na ruchomą szopkę albo na teatralne widowisko.
„Wielometrowe dźwigi wystrzeliły nad budowlą, jak sosny w lesie wyniosłe, lecz nie jak sosny nieruchome, bo niektóre z nich, tzw. portalowe, suną powoli po szynach – posłuszne woli człowieka, stalowe olbrzymy. Niekończącym się obrotem biegną szare taśmy i transportery, niosąc na swych barkach materiał budowlany. Na skrzyżowaniach dróg niemal ocierają się o siebie w szybkim pędzie zwrotne samochody, wiozące w zachlapanych „japonkach” gęsty, mazisty beton lub kwadratowe, druciane kosze pełne równo ułożonych cegieł”. Wszystko wygląda jeszcze efektowniej, gdy zapada zmierzch i „na smukłych wieżyczkach zapalają się pęki reflektorów (...). Gdzieś spod nieba huczy megafon dźwigowego. Ramiona dźwigów, iluminowane szeregami lampek, przesuwają się majestatycznie wśród gęstniejącej w górze ciemności. Jaśnieją litery: „Sława wielkiemu Stalinowi”. Jak świetlne echo odpowiada im napis: „Niech żyje Bolesław Bierut”.
Reprezentatywny przekrój gapiów, którym dano możliwość współuczestnictwa w spektaklu, w razie potrzeby wkładając w ich usta gotowe frazesy: studenci architektury, młoda dziewczyna ze wsi, malarka odtwarzająca niegotowy jeszcze Pałac farbą na płótnie, dziecko na ramionach opiekuna, mieszkańcy Warszawy pamiętający dawne czasy, erę sprzed Pałacu.
Któryś z mieszkańców zauważa: „Panie, tam gdzie ten dźwig, dwa lata temu stała ściana. Na trzecim piętrze tylko kawałek wanny wisiał, a łazienka była na niebiesko. W żółte gwiazdki”. Od razu włącza się czujny narrator, dopowiadając: „Rzeczywiście stały tu kiedyś szare kamienice, jedna przy drugiej, jak koślawe schody. Słońce przypiekało piegi brudnych wapiennych plam łatających zygzakowate pęknięcia na murach. Od ulicy na dole – rzeźnicza wystawa, przed nią łaciaty pies z kaprawym okiem. Wewnątrz – żelazne ganki; na pierwszym piętrze, na drugim, na trzecim... A na końcach ganków drzwi od wspólnych klozetów, drzwi skrzypiące i zapisane „Serce Warszawy”.
By całkowicie przegnać tę wizję, odzywa się student architektury, objaśniając swej siostrze w wiejskiej chustce na głowie: „O, widzisz, właśnie tam, gdzie lecą gołębie, leciał wtedy samolot. Latał w ciasnych skrętach na różnych wysokościach i szukał odpowiedniego poziomu pod najwyższe piętro Pałacu”.
Inni studenci, otoczeni przez grupkę kilkunastu ciekawskich, dyskutują z ożywieniem o niezmiernie oryginalnym sposobie łączenia pięter stalowych.