Wyznania górala, dr. Narcyza Sadłonia – lekarza prezydenta Kaczyńskiego i jego rodziny (Polska The Times)
Rozmowa z dr. NARCYZEM SADŁONIEM
– Jak to się stało, panie majorze, że został pan osobistym lekarzem prezydenta Lecha Kaczyńskiego?
– Czy wierzy pani w opatrzność?
– Sama nie wiem.
– Otóż ja zdecydowanie wierzę. W najbardziej śmiałych marzeniach nie wymyśliłem sobie scenariusza, który przygotowała dla mnie opatrzność boża. 2009 rok. Od pięciu lat pracowałem w Warszawie, w Wojskowym Instytucie Medycznym, ale też byłem człowiekiem, który żył różnymi marzeniami, planami, lubiłem przygody i wyzwania. W tamtym roku pojechałem z kuzynem na wyprawę w Himalaje. Było to w 70. rocznicę polskiej wyprawy, gdzie mój przodek, a dziadek mojego kuzyna, został pierwszym zdobywcą Nanda De- vi East. Duża historia, tylko ukryta dość mocno: najpierw w czasach wojennych, a potem komunistycznych, w których osiągnięcia Polaków nie były eksponowane, a wręcz podawane w wątpliwość. W historię przypominania tej ekspedycji była mocno wpisana pani Ania Pietraszek, wówczas pracownica Instytutu Pamięci Narodowej. Dzięki jej pomocy wyprawa została zorganizowana pod patronatem Janusza Kurtyki, prezesa IPN, i prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej. Ale nie sądziłem wówczas, jak ta historia potoczy się dalej. – A jak dalej się potoczyła? – Po powrocie z Himalajów mój kolega, jeden z trzech osobistych lekarzy prezydenta, poprosił mnie o pomoc w leczeniu kapelana prezydenckiego ks. Romana Indrzejczyka, zresztą – niezwykłego kapłana. Trafił do nas do szpitala, gdy byłem na dy- żurze. Później, gdy zdawałem koledze relację z tego, jak przeprowadziłem proces leczenia, przyznał się: „Słuchaj, ja jestem klinicystą i ta praca na walizkach, w ciągłych rozjazdach, jest dla mnie uciążliwa, a ty lubisz podróże, wróciłeś z Himalajów, może chciałbyś zamiast mnie pracować w zespole?”. – I tyle wystarczyło? – Oczywiście, że nie. Ale kiedy wyraziłem chęć podjęcia tego wyzwania – nie bez obaw, że taki „prosty doktór” jak ja tego nie udźwignie – kolega przekazał tę propozycję dyrektorowi Wojskowego Instytutu Medycznego, ten natomiast dalej, do Kancelarii Prezydenta. Szczegółów procedury akceptacyjnej nie znam, ale mogę się domyślać, że byłem poddany weryfikacji przez służby, co jest naturalne w przypadku dopuszczenia do tajemnicy państwowej. Praca przy zwierzchniku sił zbrojnych wymaga – oprócz zwykłej ludzkiej dyskrecji – przestrzegania twardych zasad bezpieczeństwa informacyjnego i jasnych relacji prawnych. Każda informacja o zdrowiu prezydenta, która do nas dociera, jest informacją na wagę bezpieczeństwa państwa.
– Kto ostatecznie zdecydował, że dołączył pan do zespołu?
– Pierwszy decyzję podejmował dyrektor Wojskowego Instytutu Medycznego, generał Grzegorz Gielerak, który przez lata swojej pracy zdobył zaufanie prezydenta. On więc wskazywał osobę, która według niego miała kompetencje: w zakresie umiejętności merytorycznych, kwestii bezpieczeństwa, ale myślę, że brał pod uwagę również aspekt ludzkich relacji. Kolejny etap to było spotkanie z panią prezydentową.
Jak spotkanie z Marią Kaczyńską wyglądało?
– Miało przebieg, który mnie zaskoczył. To było niedługo po moim powrocie z Himalajów, byłem więc, mówiąc kolokwialnie, dość kudłaty. Zarośnięty. Poszliśmy na to spotkanie wraz z generałem Gielerakiem i Jurkiem Smoszną, który najdłużej był w zespole lekarzy pracujących dla kancelarii – opiekował się jeszcze prezydentem Kwaśniewskim (do 2010 r. nie było takiej sytuacji, aby wraz z wyborem nowego prezydenta następowała wymiana zespołu. Lekarze, a zarazem żołnierze, byli kompetentni i pozostawali apolityczni. Bez względu na prywatne poglądy tak samo służyli każdemu zwierzchnikowi sił zbrojnych). Weszliśmy do środka. Byłem bardzo służbowo nastawiony, w mundurze, stałem niemal na baczność. A pani prezydentowa od razu powiedziała: „Panie doktorze, ja wiem, że pan jest z gór”. Była wyraźnie przygotowana i zorientowana, kim jestem. Od razu zapytała o moje dzieci. Atmosfera się rozluźniła, choć cały czas pozostawałem w gotowości, czekając, aż padnie komenda, żeby zająć służbowe miejsce i wykonywać polecenia. Zamiast tego pani prezydentowa powiedziała: „Panie doktorze, wie pan, my czasem chorujemy. Bardzo przepraszamy, ale chcieliśmy pana prosić, żeby był pan naszym lekarzem i w takich sytuacjach nami się opiekował”. I tak wszedłem do zespołu.
– To dla lekarza duże wyzwanie?
– Z punktu widzenia medycznego opieka nad zdrowymi ludźmi nie jest specjalnym wyzwaniem. Ale jestem też żołnierzem. Opieka nad zwierzchnikiem sił zbrojnych była więc wyróżnieniem, które graniczyło z realizacją marzeń. Z wojskowego punktu widzenia prawdopodobnie więcej nie osiągnę, ale kto wie, co jeszcze jest w planach opatrzności?
– Co było dalej, po tej rozmowie z panią prezydentową?
– Uzyskałem jej akceptację i rozpocząłem pracę.
– A trzeci etap rekrutacji?
– To przedstawienie prezydentowi. Ale w moim przypadku, ze względów organizacyjnych, odbyło się, kiedy już wszedłem do zespołu. Poleciałem z prezydentem do Nowego Jorku. Odbywała się sesja ONZ, na której pan prezydent miał wystąpienie. Spotkaliśmy się na hotelowym korytarzu, późną nocą. Pani prezydentowa (miała naprawdę niezwykłe zdolności, doskonałą pamięć do twarzy i osób) podeszła i powiedziała: „Leszku, to nasz nowy lekarz, przed- stawiam ci pana doktora”. Prezydent był po intensywnym dniu spotkań i wykładów, niezwykle zmęczony, ale przywitał się ze mną serdecznie. I potem zawsze mnie pamiętał. Pamięć do poznanych osób to była niezwykła cecha i pana prezydenta, i pani prezydentowej, ale chyba też cecha rodzinna. Podobne umiejętności posiada Jarosław Kaczyński, posiadała je pani Jadwiga Kaczyńska. Niezwykła pamięć do twarzy, do ludzi, niezwykła klasa relacji międzyludzkich. Kultura, którą znałem z książek i w życiu spotkałem jedynie kilkakrotnie. Przepiękne doświadczenie wymierającego zjawiska. Zrozumiałem, skąd wzięła się klasa pana prezydenta, dopiero opiekując się po Smoleńsku panią Jadwigą Kaczyńską, przez prawie dwa lata, aż do jej śmierci. W jej prostym, skromnym domu na Żoliborzu autentycznie doświadczałem atmosfery dwudziestolecia międzywojennego. Przepiękny język, bogata biblioteka, rozmowy. Każda wizyta to było spotkanie z historią, przeszłością, kulturą Warszawy, której trudno już dziś doświadczyć. Prezydent wyniósł to z domu. Pani prezydentowa miała tę samą klasę. Wyszli z podobnych, patriotycznych domów.
– Wszyscy, którzy mieli choć krótki kontakt z Marią Kaczyńską, mówią: „Czułem, jakbyśmy znali się od lat”.
– Pani prezydentowa kochała ludzi i pokazywała to w naturalny sposób. Wiele osób czuło, że ma z nią osobistą relację. Pan prezydent wykazywał bardzo podobne cechy. Choć był bardzo zajęty i niezwykle poważnie podchodził do swojej roli (stąd znane z mediów cechy roztargnienia; on po prostu nie zwracał uwagi na takie prozaiczne rzeczy, żeby coś zjeść czy poprawić marynarkę; skupiał się na istocie pracy), to nigdy nie pozwolił sobie na lekkie traktowanie ludzi. Słyszałem o tym w opiniach funkcjonariuszy BOR-u, a także sam doświadczyłem. Prezydent Kaczyński znał imiona ochroniarzy, wiedział o ich rodzinach, dopytywał o dzieci. Jak tylko dowiadywał się, że któreś jest chore, informował szefa BOR-u: „Proszę zorganizować służbę, żeby kolega mógł zająć się dzieckiem”. Taka pamięć do ludzi i życzliwość jest cechą niezwykłą, darem. Przychodzą mi na myśl jeszcze dwie osoby, które ten dar posiadały: papież Jan Paweł II (każdy, kto wszedł z nim w kontakt, miał wrażenie i odczucie, że to była jedyna, niepowtarzalna relacja) i ksiądz Mirosław Drozdek z Podhala, który był przyjacielem papieża.
– Pan po Smoleńsku został lekarzem pani Jadwigi Kaczyńskiej w ramach współpracy z kancelarią czy to było poza pana pracą?
– O ile jest mi wiadomo, na prośbę premiera Kaczyńskiego wezwał mnie dyrektor Instytutu. Zapytał, czy mógłbym dalej opiekować się panią Jadwigą”. Było oczywiste, że ze względu na stan zdrowia będzie często potrzebowała pomocy, a mnie już zna, akceptuje, dobrze się ze mną komunikuje. Więc odpowiadając na pani pytanie: opieka nad Jadwigą Kaczyńską (brzmi to górnolotnie, ale to chyba najlepsze określenie) nie miała charakteru oficjalnego, choć była dla mnie naturalną kontynuacją opieki nad prezydentem. – Wahał się pan, czy się zgodzić? – Ani przez chwilę. Czułem, że to mój moralny obowiązek. Że inaczej nie mogę. Byłem dla pani Jadwigi lekarzem pierwszego kontaktu czy też lekarzem rodzinnym. Niezależnie od określenia, starałem się nadzorować i planować proces leczenia, wspierając się pomocą kolegów – specjalistów z Wojskowego Instytutu Medycznego.
– Para prezydencka, rozumiem, z „normalnej” służby zdrowia nie korzysta?
–Z oczywistych przyczyn – nie. Każdy zespół Kancelarii Prezydenta RP buduje więc system odpowiedzialności za zabezpieczenie medyczne prezydenta. Za moich czasów ten system opierał się na relacjach z Wojskowym Instytutem Medycznym. My, lekarze osobiści, byliśmy odpowiedzialni za zabezpieczenie medyczne podczas wyjazdów i mieliśmy być do bezpośredniej dyspozycji. Natomiast pełną opiekę nad zdrowiem pary prezydenckiej zapewniał Wojskowy Instytut Medyczny – oczywiście w zakresie swoich kompetencji, wiedzy i możliwości, a w razie potrzeby konsultacji z innymi lekarzami i ośrodkami.
– Jak dzieliliście się obowiązkami z dwoma pozostałymi lekarzami prezydenckimi?
– Każdy z nas był klinicystą, pracownikiem Wojskowego Instytutu Medycznego, gdzie pełniliśmy swoje obowiązki. Żeby je pogodzić z czasochłonną pracą dla kancelarii, wypracowaliśmy system tygodniowych dyżurów. Czyli w danym tygodniu jeden z nas był odpowiedzialny za zabezpieczenie prezydenta, głównie jego wyjazdów, a pozostali mieli wolne (czyli mogli zająć się swoimi pacjentami w szpitalu). Co nie znaczy, że nie pozostawali gotowi na wypadek, jakby wystąpiły jakieś turbulencje organizacyjne. Schodząc z dyżuru, nie wyłączaliśmy się z odpowiedzialności.
– Po co zabezpieczać każdy wyjazd prezydenta?
– Z prostego względu: to najważniejsza osoba w państwie, więc jej zdrowie ma wagę państwową. Obecność lekarza, który posiada środki i zna pacjenta, eliminuje możliwość niepożądanych sytuacji, a w momencie wystąpienia zdarzenia zdrowotnego możemy bezpiecznie i dyskretnie rozwiązać problem. Lekarz stanowi element zabezpieczenia głowy państwa, również w zakresie potencjalnych ataków terrorystycznych.