Z Pokorą przez życie
Fragment książki Wojciecha Pokory i Krzysztofa Pyzi Fragment rozdziału: REJS POD PRĄD (1970)
Fragment książki Wojciecha Pokory i Krzysztofa Pyzi.
– Dopłynęliśmy do kolejnego tematu. Porozmawiajmy o Rejsie Marka Piwowskiego.
– Po co? Ja tam nic nie robiłem…
– Jak to?!
– W tym filmie Piwowski miał innych faworytów. Przede wszystkim upodobał sobie Stanisława Tyma.
– Wczoraj oglądałem Rejs i chyba dostrzegłem Pana, ale to dosłownie w dwóch bardzo krótkich scenach.
– Mnie tam nie ma.
– Ale przecież Pan tam zagrał.
– Tak, ale ostatecznie mnie w tym filmie prawie nie ma.
– Jak do tego doszło, skoro kontrakt był podpisany na czterdzieści dni zdjęciowych?
– Wszyscy podpisywali umowy na tyle dni. Poza tym Piwowski nakręcił tak wiele materiału, że starczyłoby go pewnie na dziesięć następnych produkcji. Zmontował swoją wersję Rejsu, później cenzura pocięła film i mnie usunęła. Pamiętam, że w scenariuszu miałem między innymi jeden spory dialog z panią naturszczyk. Naturalnie odbywało się to na żywo.
– Mówiąc krótko – jedna wielka improwizacja.
– Dokładnie tak. Zresztą cały scenariusz był niedopracowany. Wszystko rodziło się z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Pamiętam, jak przyszedł do mnie Marek Piwowski i mówi: „Słuchaj, przeprowadziłbyś rozmowę z tą panią Krysią?”. „Spróbuję, ale o czym?”. „O czym tylko chcesz!”. Ta sytuacja doskonale obrazuje, jak wyglądało kręcenie tego filmu. Kompletna spontaniczność.
– Musiało być wesoło. Zdzisław Maklakiewicz i Jan Himilsbach na jednym statku byli gwarantami upojnej zabawy.
– Obaj koledzy właściwie codziennie mieli zdjęcia. Marek Piwowski ich sobie ukochał, mimo że panowie strasznie nadużywali alkoholu. Robili to wieczorem, po skończonym dniu filmowym. Dochodziło do tego, że Piwowski rano mówił: „Nie pijcie wieczorem dużo, bo jutro macie scenę”. „Jaką scenę?” – pytał swoim zachrypniętym głosem Himilsbach. „Nie wiem jeszcze, zobaczymy jutro”. Kolejnego dnia koledzy siadali skacowani na ławeczce i gadali sobie, a Piwowski wszystko kręcił, po czym wybrał z tego może jedną dziesiątą. To było świetne, bo oni nic nie udawali. Piwowski tylko rzucał temat: „To mówcie o sztuce!” – włączał kamerę i się zaczynało: „Jak się, Zdzisiu, czujesz?”. „Do dupy!”. Te wszystkie dialogi były nieudawane, w pełni oddające ich prawdziwe usposobienie.
– Słyszałem, że większość aktorów stanowili amatorzy.
– W osiemdziesięciu procentach byli to amatorzy, wyłonieni w trakcie dwóch castingów – po jednym w Warszawie i w Gdańsku. Podobno szanse na zagranie mieli tylko ci, którzy nic nie potrafili. W momencie gdy okazywało się, że ktoś umie śpiewać, recytować czy tańczyć, odprawiano go z kwitkiem. Tak powstała jedyna w swoim rodzaju grupa nieaktorska. Do tego Marek Piwowski dobrał sobie kilku aktorów dyplomowanych, którzy niewiele znaczyli w tym filmie. Główne postaci kapitalnie zagrali amatorzy. Z tamtym okresem kojarzy mi się również likier orzechowy, który był częstym gościem na pokładzie i choć smakował tragicznie, wielu nie potrafiło mu się oprzeć (…). – Wróćmy na pokład statku. – Spędziliśmy na nim dwa, może trzy tygodnie, płynąc pod prąd z Gdańska do Warszawy. W tym czasie bez przerwy kręcono Rejs. Czasem tylko podpływaliśmy do brzegu, by uzupełnić zapasy jedzenia i napoje. Każdego dnia wysyłaliśmy na ląd łódkę z nakręconym materiałem filmowym. Zdjęcia zakończyły się zaraz po tym, jak zawinęliśmy do stolicy. Reżyser wszystkim podziękował i było po sprawie.
– Stanisław Tym otrzymał rolę kaowca, ponieważ przymierzany do tej roli Bogumił Kobiela miesiąc przed rozpoczęciem zdjęć zginął w wypadku samochodowym.
– Rzeczywiście, scenariusz był pisany pod Kobielę. W związku z jego śmiercią zastąpił go Stanisław Tym, który nie jest aktorem…
– Wiem, wiem. Nie ukończył szkoły aktorskiej, bo miał problemy z zaliczeniem zajęć z dykcji. – Zgadza się, ale ja z nim nie grywałem. –A w Rejsie nie mieliście żadnych wspólnych scen, które później wycięto? – Tam to były raczej koleżeńskie spotkania. – Szkoda. Miałem nadzieję, że usłyszymy jakąś wspólną anegdotę.
– Z Tymem wiąże się historia dotycząca Teatru Kwadrat. Pewnego dnia zgłosił się do mnie Stasiu i pyta: „Wojtek, wystawisz moją sztukę?”. „Myślę, że tak. Muszę to tylko na spokojnie przejrzeć w domu”. Wróciłem do mieszkania, przeczytałem. Okazało się, że była taka sobie. Nazywała się Fifty-fifty. Zaskoczyło mnie to, bo przecież wydawało mi się, że taki satyryk jak on, zrobi coś bardzo zabawnego. Ze sce-