„Latarnia morska” na dnie Atlantyku
Pięciu Polaków straciło życie na Karaibach
Pięciu Polaków straciło życie na Karaibach.
Wielki kontenerowiec amerykański „El Faro” (hiszp.: latarnia morska) wypłynął 29 września, o godz. 20 z portu Jacksonville na Florydzie. Wyładowany „z czubkiem”: 391 kontenerów na pokładzie, 294 ciężarówki i przyczepy. 33 członków załogi: 28 Amerykanów i5 Polaków. Formalnie Polacy nie należeli do załogi, byli ekipą remontową, mającą w trakcie rejsu przeprowadzić prace w pomieszczeniu silnikowym.
„El Faro” miał w piątek 2 października zawinąć do San Juan na Portoryko. O piątej rano w dniu wypłynięcia służby meteorologiczne poinformowały, że 385 mil na północny wschód od Bahamów utworzył się sztorm tropikalny „Joaquin”. Trzy godziny przed odbiciem „El Faro” z Jacksonville meteorolodzy ostrzegali, że „Joaquin” może się przeistoczyć w huragan.
Kapitan jednostki, Michael Davidson, doświadczony żeglarz z 20-letnim stażem, musiał o „Joaquinie” wiedzieć. O tym, że „El Faro” będzie przepływał w jego pobliżu. Doszedł chyba do wniosku, że zdąży przepłynąć. Nie przewidział kluczowych zdarzeń, które przesądziły o losie jego jednostki i ludzi, za których bezpieczeństwo odpowiadał. W ciągu 12 godzin „Joaquin” eksplodował: gdy kontenerowiec 1 października pokonywał Atlantyk w rejonie zwanym Trójkątem Bermudzkim, na spotkanie z nim parł potężny huragan czwartej kategorii, o sile wiatru do 140 mil/godz. Davidson nie mógł nie śledzić tej zaskakującej ewolucji „Joaquina”, lecz wierzył, że zdąży się przed nim przemknąć. Niestety, w newralgicznym momencie, w pobliżu wyspy Crooked Island w archipelagu Bahamów, silnik statku zawiódł. Pułapka się zamknęła. „El Faro”, bez napędu, był na łasce huraganu. Zawodowy rybak Bernard Fergu
son przeżywał „Joaquina” w domu na Crooked Island. Zdawał sobie sprawę, że dla załogi statku konfrontacja z takim żywiołem to koszmar: „Niemożliwe, by jakakolwiek jednostka pływająca mogła stawić czoło czemuś takiemu... Godzina-dwie, to maksimum. Ale 36 godzin? Nie ma mowy” – konstatował. W czwartek 1 października armator, firma TOTE Maritime, otrzymał ostatni komunikat od kapitana: brzmiał spokojnie. Kapitan meldował, że silnik nie działa, a „El Faro”, przechylony pod kątem 15 stopni, nabiera wody. Początkowo profesjonalnej załodze udawało się ją wypompowywać. Kadłub jednostki, rzucanej i przywalanej 16-metrowymi falami, mógł się załamać: „El Faro” był bardzo obciążony. Umocowania ładunku pod pokładem mogły się pourywać. Kontenerowce są podatne na wywrócenie się do góry dnem. Po godz. 7.30 w czwartek nie było już żadnych wieści ze statku. Nie było SOS, Mayday. „El Faro” zniknął w Trójkącie Bermudzkim.
Nie zniknął bez śladu, jak inne samoloty i jednostki pływające, w tym cieszącym się złą sławą rejonie. Gdy tylko „Joaquin” przewalił się na północ, z bazy straży przybrzeżnej Coast Guard w Clearwater nad Zatoką Meksykańską ruszyła akcja ratownicza. Brały w niej udział 4 samoloty C-130, helikoptery, 6 jednostek ratowniczych i okrętów wojennych floty USA. Dostrzeżono, że „El Faro” zatonął i znajduje się na dnie: 5 km pod powierzchnią oceanu. Na przestrzeni 225 mil kwadratowych unoszą się jego pozostałości, kawałki styropianu, fragmenty kontenerów, kamizelki i koła ratunkowe. Zidentyfikowano zniszczoną, pustą łódź ratunkową (statek był wyposażony w dwie, każda zdolna pomieścić 43 osoby). Ewakuacja z tonącej jednostki była wręcz niemożliwa. Znaleziono ciało członka załogi w kombinezonie ratunkowym. W wodzie o temp. niemal 30 st. C umożliwia on przetrwanie 5 dni, dlatego do 7 października ratownicy nie tracili nadziei na znalezienie żywych rozbitków.
W mediach USA jest dużo informacji o osobach na pokładzie statku, ale tylko o Amerykanach. W Jacksonville rodziny marynarzy czekają ze słabnącą nadzieją na wieści. Nie tylko krewni zadają pytanie: dlaczego kapitan płynął wprost w huragan? Dlaczego nie skręcił, nie wybrał kursu bliżej brzegów Florydy? Eksperci konstatują, że często na kapitanów wywierana jest presja, by docierali do celu o czasie, by nie podwyższali kosztów. Trasa bliżej Florydy dodałaby 200 mil i wydłużyła rejs o 10 godzin. Prezes TOTE Phil Greene zapewnia, że decyzja należała do kapitana, żadnych nacisków nie było. „Winię kapitana i właściciela statku – mówi inżynier morski Terrence Meadows z Jacksonville. – Ja mogłem być na pokładzie. Wyobrażam sobie, co ci ludzie przeżyli. Nie podejmujemy pracy na morzu, by zginąć w taki sposób. My, załoga, jesteśmy najważniejsi na statku, nie samochody, nie ładunek”.
„Statki unikają sztormów za wszelką cenę” – podkreśla kpt. Sam Stephenson, wykładowca uczelni morskiej w Fort Lauderdale. Brak odpowiedzi na pytanie, czy prace przeprowadzane przez Polaków w pomieszczeniu silnikowym mogły mieć związek z awarią jednostki napędowej 41-letniego statku. Zatonięcie mającego 260 metrów długości „El Faro” to jedna z największych katastrof w historii marynarki handlowej USA. Zdaniem florydzkiego adwokata Roda Sullivana, eksperta prawa morskiego, tak leciwa jednostka nie powinna już pływać.
Piotr Konowrocki, kierownik Wydziału Konsularnego Ambasady RP w Waszyngtonie, zapewnił, że jest w ciągłym kontakcie z rodzinami zaginionych w Polsce, strażą przybrzeżną Coast Guard i armatorem w Jacksonville. Na razie nazwisk Polaków ambasada nie ujawniła.
7 października straż przybrzeżna poinformowała, że o zachodzie słońca kończy akcję ratowniczą. (STOL)