Komisarz Wallander nie żyje
Wyglądał, jakby nigdy się nie czesał, źle się odżywiał, za dużo pił, cierpiał na cukrzycę, po sześćdziesiątce zachorował na alzheimera. Policjant Kurt Wallander, kultowy bohater serii szwedzkich kryminałów, umarł we śnie wraz ze swoim autorem Henningiem Mankellem wczesnym rankiem w poniedziałek 5 października w Göteborgu.
Wielu twierdziło, że byli do siebie podobni. Dwaj panowie z wiecznie rozwichrzonymi włosami, w mniej więcej tym samym wieku, o nieprzeciętnej inteligencji, oszczędnej mimice, nieco szorstkim sposobie bycia. Myliły ich nawet angielskie wydawnictwa, przedstawiając Mankella jako byłego policjanta. Te porównania drażniły pisarza. Mówił o swojej postaci z niechęcią i irytacją.
– Nieszczególnie go lubię. Jedna z niewielu rzeczy, jaka mnie z nim łączy, to wiek. W ogóle nie podoba mi się jego stosunek do kobiet. Myślę, że ja traktuję je znacznie lepiej niż on.
Tych różnic było oczywiście więcej. Mankell nigdy nie był cukrzykiem ani ponurakiem i melancholikiem. Za to obaj byli rozwiedzeni, Mankell nawet trzykrotnie, ale też czterokrotnie stawał na ślubnym kobiercu. Ostatni raz z córką słynnego szwedzkiego reżysera Ingmara Bergmana, Evą, która towarzyszyła mu do końca.
Życie pisarza jednak, w przeciwieństwie do życia Wallandera, było niezwykle barwne. W wieku 16 lat porzucił szkołę, aby zostać marynarzem floty handlowej. Brał udział w studenckich demonstracjach w 1968 roku. Pisał sztuki teatralne i powieści. Podróżował po Afryce. Został dyrektorem artystycznym teatru w Mozambiku. Pracował dla organizacji charytatywnych walczących z AIDS. W 2010 roku płynął na jednym ze statków „Pokojowej Flotylli”, próbującej przełamać okupację Strefy Gazy, za co trafił do izraelskiego więzienia.
Na pomysł kryminałów o Wallanderze wpadł w 1989 roku po powrocie do Szwecji, gdzie rasizm i ataki na imigrantów były wówczas na porządku dziennym. – Rasizm jest przestępstwem – opowiadał później. – Pomyślałem więc – OK, użyję historii zbrodni. Nazwisko Wallander znalazł w książce telefonicznej i stworzył komisarza ścigającego morderstwa na tle rasowym. A gdy jego bohater zyskał światową sławę, nagle zapragnął go porzucić. Był tak zmęczony wykreowaną przez siebie postacią, że przerwał pisanie serii na ponad siedem lat. Powrócił do niej raz jeszcze – i już po raz ostatni –w opublikowanej w 2009 roku książce „Niespokojny człowiek”, w której Wallander pogrąża się w niepamięci spowodowanej chorobą Alzheimera. Pięć lat później zachorował też Mankell.
Na początku stycznia 2014 roku pojechał na wizytę do sztokholmskiego ortopedy z podejrzeniem przepukliny dysku. Ostateczna diagnoza była bardziej przerażająca – nowotwór płuc z przerzutami do kręgów szyjnych. Dwa tygodnie później zaczął opisywać swoją walkę z rakiem na łamach „Göteborgs-Posten”: – Mój lęk jest bardzo duży, choć w zasadzie utrzymuję go pod kontrolą. Zdecydowałem się napisać, jak to jest. Ale będę pisał z perspektywy życia, a nie śmierci. Zdążył opublikować cztery artykuły o nadziei, o wierze w moc współczesnej medycyny i o czekaniu na wyzdrowienie. Ostatni tekst wysłał do gazety dziesięć dni przed śmiercią: Zazwyczaj nie zauważam nowotworu, który no- szę w lewym płucu. Czasem inni przypominają mi, że cierpię na złośliwego raka. Teraz nie rośnie lub nawet się zmniejsza. Chemia zmusza go do bierności. Zmęczony mogę być z różnych powodów. Może po prostu proces starzenia sam w sobie jest wystarczającą przyczyną (…). W końcu nadejdzie dzień, w którym wszyscy będziemy martwi. Trzeba pamiętać słowa pisarza Peo Enquista: „Pewnego dnia umrzemy, ale przez wszystkie inne dni będziemy żyć”.
W chwili śmierci Henning Mankell miał 67 lat. Sprzedał 40 milionów egzemplarzy swoich książek, przetłumaczonych na ponad 40 języków. (EW)