Perypetie burmistrza Rzymu
Zrezygnuje, nie zrezygnuje, zrezygnuje…
Ignazio Marino został burmistrzem w lipcu 2013 roku wbrew woli macierzystej Partii Demokratycznej, za to z poparciem obywatelskim. Miał wówczas 58 lat i był słynnym chirurgiem, specjalizującym się w przeszczepach wątroby. Odbierano go jako światowca. Pochodzi z Genui, a pracował w Cambridge, Pittsburghu i Filadelfii. Jego ojciec to Sycylijczyk, mama urodziła się w Szwajcarii, a córka studiuje w Rzymie i Londynie.
Do nowej pracy w urzędzie przyjechał rowerem. Zależało mu, żeby promować zdrowy styl życia. Tymczasem zapamiętano go jako kierowcę czerwonej pandy. Autko często widywano pod domem włodarza, zaparkowane tuż pod znakiem zakazu postoju. I stało mimo protestów mieszkańców. Do tego burmistrz przez pięć miesięcy zatrzymywał się na bezpłatnym parkingu dla senatorów. Dostał też mandaty na ponad tysiąc euro za notoryczne wjeżdżanie w strefy ograniczonego ruchu. W wyniku afery Pandagate Marino oświadczył, że pozbywa się pechowych czterech kółek. Sprzedał je... żonie za 900 euro, kobieta zmieniła tablicę rejestracyjną i do dzisiaj parkuje pod domem, nie zauważając zakazu postoju.
Marino zasłynął jako wielki nieobecny. Ilekroć w Wiecznym Mieście sytuacja robiła się napięta, on konsekwentnie wyjeżdżał. W trakcie antyrządowych protestów ruchu Forconi wyleciał w podróż do Nowego Jorku. Podczas starć studentów i migrantów w listopadzie 2014 roku był w Londynie. Kiedy miasto po ulewach zamieniło się w sparaliżowaną małą Wenecję, nie mógł się ruszyć z Mediolanu. W dniu skandalu z cesarskim pogrzebem bossa, kiedy na rzymskim bruku rozlegał się stukot kopyt koni zaprzężonych do złotych karet, a z nieba leciał deszcz kwiatów, on wypoczywał na Karaibach. Gdy szef MSW Angelino Alfano na konferencji prasowej domagał się usunięcia aktualnej władzy municypalnej z powodu powiązań mafijnych i nadużyć, i Rzymowi groził zarząd komisaryczny, „Marinoid” spokojnie przeczekiwał w Teksasie.
Koledzy dziennikarze, z którymi kiedyś pracował w „L’Espresso”, uważają, że w polityce bardziej niż szczęścia zabrakło mu zdolności. W okresie, w którym publikował artykuły dotyczące medycyny i bioetyki, wszyscy się z nim zgadzali. Bo wskazywał na nieludzkość przymusowych szpitali psychiatrycznych, zastanawiał się nad losem zamrożonych i niewykorzystanych embrionów, tłumaczył Włochom, czym jest testament biologiczny, oraz postulował zmianę archaicznych przepisów odnośnie do możliwości wspomaganego rozrodu. W roli lekarza też spisywał się znakomicie.
Tracił autorytet, gdy postulował utworzenie dzielnicy rozkoszy, a handlow-
com z okolic Hiszpańskich Schodów doradzał rozwiązanie problemu obwoźnych sprzedawców przez ich zatrudnienie u siebie. Nie spodobało się, że ubolewał nad swoją niską pensją (117 tysięcy euro rocznie) i chętnie posługiwał się kartą Urzędu Miasta do regulowania rachunków za kolacje, które zazwyczaj odbywały się w weekendy w lokalach w najbliższej okolicy jego zamieszkania. Zaproponował, że zwróci 20 tysięcy euro, skoro od tego zależy, czy dalej może pełnić swoją funkcję.
Po cyklonie krytyki, naciskach rządu i partii oraz starciach ludowych na Kapitolu podał się do dymisji, lecz jej nie sformalizował. Jeśli rzeczywiście formalnie złoży dymisję, to i tak przysługuje mu dwadzieścia dni na jej wycofanie. Nadal nie wiadomo, czy to koniec ery Mariniego, mistrza gafy i tego, który zdołał wyprowadzić z równowagi nawet papieża, bo potajemnie wcisnął się na lot do Ameryki, żeby się z nim zobaczyć za oceanem.