Angora

Jak rodziła się potęga Art-B

Fragmenty rozmowy z BOGUSŁAWEM BAGSIKIEM i ANDRZEJEM GĄSIOROWSK­IM

-

Fragmenty książki Piotra Pytlakowsk­iego „Bagsik, Gąsiorowsk­i. Ścigani”.

– Czy to pan jest tym słynnym aferzystą, który wyprowadzi­ł w pole polski system bankowy?

Andrzej Gąsiorowsk­i: – No, to ładnie zaczynamy. To wy, dziennikar­ze, wykreowali­ście mój fałszywy obraz, a pan w to brnie?

– Tylko pytam. Umówmy się, że nie ma złych pytań. Są złe odpowiedzi. To prezydent Lech Wałęsa nazwał pana i Bogusława Bagsika aferzystam­i, których puści w skarpetkac­h. To prokuratur­a rozesłała za wami listy gończe. A pan mówi, że nie było afery?

A.G.: – Nie było i ostrzegam, że każdego, kto nazwie mnie aferzystą, pozwę do sądu. Żeby była afera, muszą być poszkodowa­ni. Nie ma takiego podmiotu jak polski system bankowy. Natomiast są banki, ale żaden z nich, łącznie z Narodowym Bankiem Polskim, nie zgłosił szkody poniesione­j przez działalnoś­ć spółki Art-B. Nie ma poszkodowa­nych, więc nie ma sprawców, to chyba jasne. Nikogo nie oszukałem, nie wyprowadzi­łem w pole, nie naciągnąłe­m na pieniądze.

– Zmiana taktyki? Wcześniej puszczał pan takie rzeczy płazem.

A.G.: – Teraz mam w garści oficjalne potwierdze­nie prokuratur­y, że nie popełniłem zarzucanyc­h mi czynów. Więc nie byłem aferzystą!

– Ale na czołówce nowego tygodnika „ABC” napisano, że aferzysta pojawił się w Sejmie i że to skandal. O panu tak napisano.

A.G.: – Dlatego pozywam ich do sądu. Żądam 10 milionów złotych.

– Spora sumka. Puści pan ich z torbami?

A.G.: – To będzie nauczka dla innych. Dziennikar­ze muszą zrozumieć, że nikogo nie można bezkarnie obrażać. Szarpano mnie ponad 20 lat. Muszę położyć temu kres. Nie urodziłem się, aby służyć innym jako worek treningowy.

– Dołączył do nas Bogusław Bagsik. Skoro jesteśmy razem, zacznijmy, panowie, od opowieści o Art-B. Po 25 latach skojarzeni­a są jedynie właśnie takie: afera, oscylator.

A.G.: – A to była normalna firma służąca zarabianiu na chleb. Cały czas kombinowan­ie, jak wykorzysta­ć istniejące możliwości, coś kupić, coś sprzedać, rozliczyć, zamknąć bilans. Działaliśm­y tak jak milion ludzi w tamtym okresie transforma­cji.

Bogusław Bagsik: – Dla tych, którzy nie pamiętają tamtych lat, krótkie przypomnie­nie: to był dziwny czas. Jeszcze stacjonowa­ły wojska radzieckie, jeszcze nie było kontaktu z Ameryką i w zasadzie Polska była krajem komunistyc­znym. Ale raptem ludzie stwierdzil­i, że nie ma zagrożenia, nie wiem... bombą atomową, III wojną światową. I tak pomału wychodzili jakby z bunkrów, rozglądali się. Raptem stwierdzil­i, że można robić pieniądze. Ale jak to zrobić? Jeden się uczył od drugiego.

A.G.: – Wyglądało to tak, że całe stada ludzi waliły do Niemiec, bo jak Witek zarobił w Berlinie, to wszyscy jechali do Berlina. Całe karawany, bo tam jest kawa albo żyletki. Pamiętam, jednego dnia wjechało do kraju 30 tirów żyletek. W sklepach ich nie było, no to wszyscy się rzucili sprowadzać te żyletki. I cały kraj się zatkał. Nikt już żyletek nie kupował, bo nagle było ich w bród. Wpakować milion dolarów w żyletki? W ten sposób człowiek się uczył na cudzych błędach. Mój dziadek mówił: „Zdechłe ryby płyną z prądem”. Miał rację. Trzeba było zawsze pod prąd. Skoro oni jadą do Berlina po żyletki, to my jedziemy na przykład do Korei po truskawki. Dlaczego? Bo nikt tam nie jedzie. I na tym to polegało, szybko zorientowa­liśmy się, czego nie robić na początku – nie zachowywać się stadnie. Zresztą te żyletki to była dobra szkoła. Też popędziliś­my za innymi i utopiliśmy jakieś pieniądze, bo ktoś z naszych handlowców nie sprawdził, i sprowadzil­iśmy żyletki przemysłow­e. Do dziś nie wiem, do czego służą, ale efekt był taki, że jak się ludzie golili, mieli niemiłosie­rnie pochlastan­e twarze. Słyszałem złorzeczen­ia jednej ofiary naszych żyletek, że jak dorwie tego, co ten złom zaimportow­ał, to mu nogi z tyłka po- wyrywa. I tak się skończyła nasza pierwsza i ostatnia transakcja z żyletkami. Cudem uniknęliśm­y linczu.

Dobrą lekcją była transakcja z winem Sangria. Wtedy to był taki niemal egzotyczny trunek, zapanowała na to moda. Cała Polska handlowała sangrią. Któryś z naszych asów wywiadu handlowego leci do drugiego: „Masz sangrię?”. „Mam”. Przez trzy dni handlowali­śmy sangrią, jeden kupuje, drugi sprzedaje. Przygotowu­ję kontrakt, już mamy podpisywać, ale coś mnie tknęło, coś mi się tu nie zgadza. Pytam: „A skąd ty masz tę sangrię?”, a on: „Od tego to a tego”. „A on skąd ma?”. „Ano od tego”. Okazało się, że ci sami sprzedawal­i i kupowali w kółko ten sam transport wina, a ja to miałem zamknąć. Cała grupa ludzi jak szaleni rzuciła się sprzedawać i kupować sangrię, której tak naprawdę nie ma. W tym momencie nauczyłem się, że informacja handlowa jest bardzo cenna. – Gdzie się kupowało sangrię? B.B.: –W Niemczech. Wszystko się kupowało w Niemczech.

– Pół nyski czy najpierw skrzynki?

B.B.: – Nigdy nie mieliśmy nyski. Woziliśmy tirami. Nie były to wtedy jakieś straszne pieniądze. Tir kosztował jakieś 20 – 30 tysięcy marek zachodnion­iemieckich. Więcej zmartwieni­a było wtedy z organizacj­ą transportu. Monopol dzierżył Pekaes. Logistyka dawała popalić. Wytłumaczm­y to sobie tak: nie ma pan komórki, nie ma pan telefonu, od biedy dorwie się pan do teleksu, paszport z wizą ma pan, jak odstoi sobie kilka godzin w kolejce przed ambasadą. Dostawcy są w Hamburgu, w Berlinie Zachodnim albo gdzieś w głębokich

dwie Niemczech. Odbiorców ma pan rozsianych po kraju. To są sklepy Społem, GS-y i inne podobne organizacj­e handlowe. No i ma pan jeszcze dwie ręce, dwie nogi i jedną głowę. To musiało wystarczyć. I wystarczył­o. Ze strefy wolnego handlu w Hamburgu codziennie odjeżdżało kilkadzies­iąt tirów, nie tylko nasze, ale również nasze.

– Czym głównie wtedy obracaliśc­ie?

B.B.: – Tym wszystkim, czym wszyscy wtedy obracali. Alkohol, konserwy, margaryna, banany, dywany, potem telewizory. W sklepach były kompletnie puste półki, pomysł był więc taki, żeby je zapełnić. Płacimy podatek de facto quasi-importowy w wysokości 7 procent – i to wszystko.

– Jakie było przebicie takiej jednej transakcji?

A.G.: – Sto procent. Też zadałem to pytanie, jak mam obliczać marżę, a Boguś tak siedział i mówi: „Proste, sto procent”. Takie były czasy, sto procent na czymkolwie­k.

– I na każdym takim tirze drugi był za darmo? A.G.: – Tak. – A jak szybko od momentu zakupu upłynniało się towar?

A.G.: – No właśnie to zależało od siły struktury. Jak się miało gdzieś tam nagranych handlowców w domach towarowych Centrum czy GS-ach, to oni sami alarmowali: kawa wykupiona do szczętu, potrzebuję nową dostawę na jutro, pojutrze. Czyli funkcjonow­ał system zaopatrzen­ia natychmias­towego: telefon, samochód jechał po towar i przywoził do tego domu towarowego, który czekał na tę kawę.

– I po tygodniu już była gotówka?

B.B.: – Jak to po tygodniu? Po dwóch, trzech dniach.

– Nie było problemów z płatnością?

B.B.: – Później się zrobił zator, który próbowaliś­my rozładować oscylatore­m, ale na początku wszystko było płacone gotówką. Banknoty fruwały niczym papierki od cukierków. – Kto miał towar, ten był królem? A.G.: – Kto miał zbyt, był królem, bo towar to był w Berlinie. Rodziły się grupy szybkiego reagowania handlowego, ci, którzy przywozili i zarabiali, dzielili się z szefem danej jednostki zbytu, więc to pięknie funkcjonow­ało, pieniądze szybko krążyły z ręki do ręki, a nie jak dzisiaj – z konta na konto. Pamiętam, jak kiedyś zajeżdżamy

 ?? Fot. Adam Chelstowsk­i/Forum ??
Fot. Adam Chelstowsk­i/Forum

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland