Trumna nie ma kieszeni (Dziennik Polski)
Rozmowa z BOGDANEM STEINHOFFEM, przedsiębiorcą pogrzebowym i kolekcjonerem funeraliów
Niecodzienne hobby Bogdana Steinhoffa, przedsiębiorcy pogrzebowego.
Nr 72 (27 III). Cena 2,70 zł
– Taką kolekcją można się zachwycać?
– Oczywiście.
–A ostatni taki pański zachwyt nad obiektem ze zbiorów to...
– Trudne jest to pytanie. Bo trudno mi wskazać w mojej kolekcji szczególnie cenione przeze mnie rzeczy. To się zmienia z czasem. Coś, co w jednym momencie wydaje się wyjątkowe i cenne, z czasem ustępuje miejsca innemu przedmiotowi. Więc trudno mi uszeregować tę kolekcję względem osobistej ważności. Na pewno wymieniłbym karawan konny, który widziałem jako dziecko podczas pogrzebu. Zrobił wtedy na mnie ogromne wrażenie. Kupiła go firma pogrzebowa. Aby go od niej odkupić, musiałem zataić swoje nazwisko. Żeby nikt nie skojarzył, kim jestem. Nabyła go więc moja żona na swoje nazwisko. To jest prawdziwe dzieło sztuki, z piękną snycerką, rzeźbami. Drugim takim obiektem jest przedmiot z kolekcji Franciszka Starowieyskiego. Chodzi o portret epitafijny, który wisiał w mieszkaniu artysty. Zachowały się nawet archiwalne fotografie Starowieyskiego na jego tle. Bo powiem panu, że dla mnie przedmiot jest ciekawy, kiedy znamy jego drogę, wiemy, do kogo należał. Wtedy opowiada ciekawą historię.
– Zastanawiałem się, czy poczuję się absurdalnie, gdy zadam to pytanie. – I jak? – Chyba wciąż nie wiem. Bo jakoś do mnie nie dociera, jak to jest mieć w kolekcji trumny.
– Trumny to jeszcze nic. One się zachowały w grobach, w kryptach kościelnych. Ale katafalki – to jest dopiero temat. Bo niszczeją i znikają. Jest ich mało. Nikt nie myślał o tym, by je zachowywać. Zużywały się, więc je wyrzucano. Dziś to są dopiero prawdziwe rarytasy.
– Widzę, że nie ma pan problemów z opowiadaniem o kolekcji. Ludzie nie reagują dziwnie?
– Można kolekcjonować znaczki, monety, guziki, nawet fortepiany, jak jeden z moich krewnych.
– Ale ja nawet nie wiem, od czego się zaczyna zbierać funeralia. Gdzie się takie obiekty kupuje?
– Podam przykład. Ostatnim moim nabytkiem była noga do trumny, któ- rą widziałem w sklepie z antykami parę lat temu. Przez długi czas nikt tego obiektu nie kupił. Nabyłem ją parę dni temu. Zapytana o to pani sprzedająca powiedziała, że to... noga do wanny. Może bała się, że jak powie, co to jest, od razu słowo pociągnie za sobą skojarzenia: noga przymocowana do trumny, w niej leżał zmarły, ona znajdowała się w grobowcu. Oczywiście po wszystkim powiedziałem jej, co to jest moim zdaniem i w jakich muzeach taką nogę można zobaczyć. – I co? – Zareagowała z zaciekawieniem. – Nie przerażają pana te przedmioty?
– Jeśli się jest przedsiębiorcą pogrzebowym, to sytuacja jest ułatwiona. Niektórych takie obiekty odrażają i zniesmaczają, bo przypominają o śmierci. A ludzie wolą o niej nie wiedzieć. Jakby to sprawiało, że przestanie istnieć. Chcą śmiać się, pić wino, jeść spaghetti, krewetki, ale nie chcą mówić o śmierci. A ona przychodzi. W różnym czasie, w różnych sytuacjach życiowych. Uważam, że do śmierci dorasta się tak jak do miłości. W pewnym okresie swojego życia człowiek staje się dojrzały, potrafi kochać, uprawiać seks. W pewnym wieku człowiek staje się gotowy na śmierć. Tęskni się za nią tak, jak w młodości tęskni się za tym, by pójść z kimś do łóżka. Albo jak w późniejszym okresie życia czeka się na dzieci, które mają wrócić ze szkoły. Niby niepowtarzalne uczucie, a jednak bardzo podobne – towarzyszy nam na różnych etapach, tylko w innych odsłonach.
– Rodzina podziela pana zainteresowania?
– Żartuje pan? Kto by chciał kolekcjonować trumny? Jakiś czas temu odbywała się komasacja w starym grobie, czyli zebranie zwłok pozostałych, i były tam XIX-wieczne, cynowe piękne trumny. Zastanawiałem się, czy je brać, bo przecież w zakładzie mam trumny, w piwnicy – trumny, na strychu – trumny.
– Właśnie zastanawiałem się, gdzie pan je trzyma.
– Pan nie widzi miny kominiarza, który przychodzi do mnie i musi się przeżegnać przed wejściem, bo dostaje nerwów ze strachu na tym strychu. I wtedy jeden z kolegów mi powiedział: „A gdzie ty za parę lat kupisz taką trumnę?”. I pomyślałem, że ma rację. Dla jeszcze jednej znajdę miejsce na strychu. – Pan się nie boi śmierci? – Dla mnie jest bardzo bliska i niestraszna. Pracując w takiej branży, nie jest pan w stanie oderwać się. Nie można przestać myśleć. Bo jak się wyłączyć, gdy przychodzą rodzice 10-letniego dziecka, które zmarło? To jest zupełnie co innego niż pochowanie stulatka, który zebrał sporo życiowych doświadczeń. Ale powiem panu tak: lęk nic nie da. Człowiek się zawsze boi czegoś nowego, nieznanego, nieoswojonego. Kiedy pierwszy raz jechałem za granicę, to towarzyszył mi strach. Że celnicy mnie przeszukają, że znajdą pieniądze pochowane w różnych miejscach mojego bagażu. Ale za drugim czy trzecim razem już się nie bałem. Nagle strach wydał się irracjonalny. To tak jak z urzędem skarbowym. W dzieciństwie pamiętam rozmowy rodziców. Wydawał się czymś przerażającym. A dziś miłe panie urzędniczki dzwonią, zapraszają, rozmawiają. Ktoś mi powiedział, że trzeba zmarłego dotknąć, żeby przestać się go bać. Pamiętam ten przypadek, gdy pojechałem do zmarłego, złapałem go za nogę. Poczułem to zimno, które mnie przeszyło. Ale strach minął. Pojawiła się jakaś nić... przyjaźni? Strach przed śmiercią sprawia, że jesteśmy na nią nieprzygotowani. Trzeba o tym rozmawiać, trzeba wiedzieć. Bariera śmierci się dziś przesuwa. Dawniej w naszej firmie raz w roku, czasem raz na parę lat. Teraz chowamy takich zmarłych parę razy w roku. Usłyszałem kiedyś określenie, że ludzie, którzy żyją sto lat, wyeksploatowali swoje życie w pełni, w 100 procentach, a ci, którzy przeżyli 101, zaczynają już nowy etap – życie na kredyt.
– Ale czy pan naprawdę wierzy, że na śmierć można się przygotować?
– Jednym z moich ulubionych świąt jest Boże Ciało. Wtedy właśnie modlimy się: „Panie Boże, zachowaj nas od nagłej i niespodziewanej śmierci”. To jest coś, czego można się bać. Że nie wszystko zostanie załatwione. – Wielu takich ludzi pan spotyka? – Siedziałem kiedyś w gabinecie, kiedy zawołała mnie żona albo ktoś z pracowników, że czeka człowiek, który chce rozmawiać tylko ze mną. Więc zszedłem. Mówi tak: Moja mama jest w szpitalu, w chłodni, ale ona żyje. Chcę, żeby pan mamę odebrał, i przywiózł tutaj. Żeby ją przekonać, aby wróciła. Ktoś, kto nie chce zrozumieć tej sytuacji, powie: wariat i pewnie wyrzuci za drzwi. Ale ja zacząłem z nim rozmawiać. Mówię: proszę powiedzieć, czy dobrze zrozumiałem sytuację – pańska matka nie żyje, lekarze według swojej wiedzy stwierdzili zgon. Więc nie możemy odebrać pana mamy, dopóki pan nie zawiadomi urzędu, nie wymelduje mamy. Wtedy weźmiemy ją do naszej chłodni, a pan spróbuje ją przekonać, żeby wróciła. Nie uznając tego faktu, nie mamy ruchu. Co pan na to? Posłuchał i powiedział: „OK, to ja jutro do pana przyjadę”. Powiedzieli: „Tak, był jakiś dziwak, chodził do chłodni, rozmawia z matką”. Następnego dnia przyszedł, porozmawiał z nią. W końcu stwierdził, że matka nie wróci i trzeba się z nią pożegnać. Musiał się po prostu odpowiednio przygotować do tego ostatecznego momentu.
– Ale jak się przygotować na śmierć?
– Najważniejsze to umieć korzystać z życia, w pełni doceniać czas, który pozostał. – Pan docenia? – Nauczyłem się tej pracy, ale nie nauczyłem się korzystać z życia. Choć trzeba umieć to robić na różne sposoby. Dla jednych to życie podob-
ne do tego, które prowadzą karmelitanki bose, czyli zamknięcie się w klasztorze, kontemplacja, modlitwa. Dla innych spacer z żoną za rękę. Ale można podróżować, kupować piękne samochody, upijać się, łajdaczyć. Dla każdego przyjemności są inne. Tak już jest, że jeden lubi dziewuchy grube, inny chude. I nie ma rady. Ważne, żeby tylko rozpoznać, które się woli. A z tym wielu ma problem, i dlatego też są nieszczęśliwi, sfrustrowani i nie potrafią korzystać z życia.
–A nie ma czegoś żenującego w zarabianiu na cudzej śmierci?
– Zarabia przedsiębiorca pogrzebowy, ale i kwiaciarz, restaurator, kamieniarz. To prawda. Nawet mleczarz, który sprzedaje mleko na masło, które potem ląduje na stole w czasie stypy, zarabia. Ale wie pan, kto zarabia najwięcej na śmierci? Rodzina. Wiem, że to, co mówię, jest bulwersujące. Ale tak jest. Człowiek często nie jest w stanie sam dopilnować swojego pochówku. A rodzina przychodzi i mówi: „mama żyła skromnie”, i kupuje najtańszą trumnę. W USA te pogrzeby są rozdęte. Wydaje się na dom pogrzebowy, żeby można było godnie pożegnać się z osobą zmarłą. Jest koniak, czekolada na gorąco. I oczywiście w Polsce każda firma pogrzebowa może to zorganizować. Ale kto za to zapłaci? Dawniej rodziny chciały mieć mauzolea, miejsca spoczynku, okazałe „pośmiertne rezydencje”. I to dlatego stare nekropolie wyglądają tak jak wyglądają. Są świadectwem czasów. A dzisiejsze cmentarze?
– Skoro pan wspomniał o Stanach Zjednoczonych: oglądał pan bijący rekordy popularności serial o rodzinie przedsiębiorców pogrzebowych „Sześć stóp pod ziemią”?
– Wie pan co, oglądałem ten serial z pewną ciekawością, ale i zazdrością. W Polsce ludzie jeżdżą samochodami za 80 tys. zł, czasem 100 tys. zł, 200 tys. zł, ale pogrzeb jest za 5 albo 6 tys. zł. Widzi pan dysproporcję? Zmieniło nam się podejście do śmierci. Jak najciszej i jak najtaniej – taka obowiązuje zasada. Wszyscy narzekają, że zasiłek pogrzebowy jest mały i wynosi jakieś 4 tys. zł. To prawda. Ale w nim każdy chce się zmieścić. A co ma zasiłek pogrzebowy do pogrzebu? Wesela wydaje się na 200 osób, płaci grubo ponad 100 tys. zł, i jakoś nikt nie pyta, gdzie jest zasiłek weselny. Tak jak nie ma zasiłku chrzcielnego czy komunijnego. Ale ten serial pokazuje też kwestię braku szacunku do zawodu. W USA przedsiębiorca pogrzebowy może podpisać dokument jak notariusz. Ale wie pan co, poza całym tym pa- pierkowym i urzędniczym światem jest jeszcze zetknięcie ze zwykłymi ludźmi, których historii trzeba wysłuchać.
– Czyli przedsiębiorca pogrzebowy jest jak psycholog śmierci?
– Przychodzą do mnie różni ludzie – robotnik, adwokat, polityk, prostytutka, ale za każdym razem staje przede mną prawdziwy człowiek, który nie jest w stanie niczego udawać. I ja z nim tę jego tragedię przeżywam, muszę ją połknąć, zabrać z sobą do domu. Nie jest tak, że wybija godz. 15, a ja wkładam czapkę i płaszcz, zamykam biuro na klucz i idę do domu. To świństwo, obciążenie, nieprzyjemny smród towarzyszy każdemu przedsiębiorcy pogrzebowemu po godzinach. Nie wie pan nawet, ile razy po pracy, wracając późnym wieczorem do domu, podchodziłem do łóżka dzieci i zatykałem im nos – żeby sprawdzić, czy oddychają. Bo widzę je w zupełnym bezruchu i nagle chcę być pewny, że żyją, że złapią oddech. I dopiero wtedy można położyć się spać. Przeżywa się to, czy dziecko wróci ze szkoły, bo przecież wczoraj był w zakładzie ojciec chłopca, którego potrąciło auto, gdy wracał poboczem do domu. Jak się jest cukiernikiem albo nauczycielem, to się z tym styka raz na parę lat, jak ktoś z rodziny panu umrze.
– Pan zadbał o swój wieczny spoczynek?
– Mój grobowiec jest w głównej alei na starym cmentarzu w Tarnowie. Już jest wyremontowany. To jedno z najlepszych miejsc. Ale to nie znaczy, że nie będę myślał o lepszym. Powiem panu, że moim pierwszym zakupem z żoną było miejsce na cmentarzu. Nie mieliśmy jeszcze domu, ale miałem już grobowiec. To była nasza pierwsza inwestycja, rok czy dwa lata po ślubie. Wie pan, że ja mam nawet motto na swój grobowiec? Dawniej pisano, kim był ten, kto spoczywa w grobie. Nawet jak miał niewyszukane zajęcie, trzeba go było uczcić. „Wzięty kamieniarz”, „zapalony myśliwy” – takie groby do dziś do nas przemawiają. – Jak brzmi pańskie? – Kiedy byłem w kościele w Pacanowie, leżały tam małe obrazki. Więc wziąłem jeden, który do dziś mam zawsze z sobą. „Czasy przeminą, wszystko zabierze ci śmierć. Tylko jedno zostanie: ja, Twój Bóg”. Trumna nie ma kieszeni, nie weźmiesz z sobą złota, kart kredytowych, pieniędzy. Wszystko zostawisz na ziemi. Ale wie pan, co najważniejsze się zostawia? Pamięć o sobie w innych ludziach.