Gnoza czy gówniane bohomazy?
Paryski nie-co-dziennik
Paryski nie-co-dziennik Leszka Turkiewicza.
Jego pierwsza wystawa w paryskiej galerii Drouin wywołała skrajne emocje. Jedni okrzyknęli go geniuszem nowej sztuki, inni szarlatanem i oszustem tworzącym „błotniste, gówniane bohomazy”. Nihilista? Obsesjonista? Być może, ale ciągle istnieje coś takiego jak tajemnica Dubuffeta. Przywołuje ją fundacja jego imienia okolicznościową ekspozycją z okazji 30. rocznicy śmierci tego artysty katakumb i pierwotnych emocji, wroga muzeów, obrazoburcy sztuki, apologety wykolejeńców, który robił kolaże ze skrzydeł motyli, budował jaskinie z żywicy, rękami ugniatał błotniste obrazy.
– Tak, wielkim szacunkiem darzę instynkt, impulsywność, okrucieństwo i obłęd – szaleństwo, nie rozum! Bo nie ma sztuki bez upojenia.
Urodzony w Hawrze Jean Dubuffet do Paryża przyjechał w 1918 roku, gdzie po kilku miesiącach studiowania porzucił Akademię Sztuk Pięknych i związki z artystyczną bohemą. Rok 1923 był rokiem przełomowym. W stacji meteorologicznej na wieży Eiffla, gdzie odbywał służbę wojskową, poznał chorą umysłowo wizjonerkę Clémentine, która zajmowała się rysowaniem i interpretowaniem chmur. Ten nurt nazwie później art brut, sztuką surową lub marginesu, tworzoną przez chorych psychicznie, przestępców i dzieci, którą zacznie się inspirować. Miała dla niego większą wartość niż często pretensjonalne obrazy, jakimi wypełnia się muzea i galerie. Wówczas odszedł od sztuki, zajmując się rodzinnym biznesem i handlem winem. Tak było do 1942 roku, drugiego przełomowego roku w jego biografii. Dopiero wtedy, gdy miał już 41 lat, całkowicie poświęcił się malarstwu i rzeźbie. Wcześniejsze prace nie były wystawiane, nie lubił ich, co tłumaczył tak: – Nowo narodzone zwierzę nie ma potrzeby kolekcjonowania szczątków swego łożyska; albo: – Nikt nie archiwizuje odprysków startującej rakiety.
Dubuffet wystartował ku nowej malarskiej materii. Chciał nią zastąpić tradycyjną farbę, do której dodawał piasek, żwir, liście, węgiel, szkło, smołę, sznur, łyko. Uważał, że z niej wyrasta sztuka i wszelka ducho- wość. Jego technika stała się bliska warsztatowi murarskiemu. Abstrakcyjne monochromatyczne kompozycje lepił z gęstej kleistej pasty. – Podstawowym gestem malarza, pisał, jest położenie zaprawy. Jego praca nie polega na rozprowadzaniu zabarwionej wody delikatnym piórkiem czy pędzlem, lecz na nabieraniu tej gęstej pasty gołymi rękami prosto z wiadra czy miski i nałożeniu zaprawy na obraz, na zaangażowaniu się całym ciałem, na ugniataniu tej masy otwartą dłonią i palcami, aby odcisnąć w niej ślady myśli, rytmu krwi krążącej w żyłach, impulsów nerwów. Przez to sztuka zwana abstrakcyjną staje się najbardziej realistyczną z możliwych.
Po poszukiwaniach formy i materiału Dubuffet wraca w stronę figuratywności i koloru. Maluje ostrą kreską i barwą o dużej ekspresji. Maluje zdeformowane korpusy na cienkich kończynach, gnomy, zwierzęta. Nawiązuje do miejskich graffiti. Tworzy cykl Paris Circus, sceny z życia wielkiego miasta. – Chcę, by Paryż przypominał cyrkową arenę, by moja ulica była szalona, żeby jezdnie, sklepy i kamienice zawirowały w szalonym tańcu, dlatego deformuję kontury i fałszuję kolory. Jednocześnie fascynuje się pustynią, od- bywając podróże na Saharę. Urzeka go cisza i otwarta przestrzeń. – Kocham wielkie, puste przestrzenie, gdzie żadna przeszkoda ani żaden wytyczony szlak nie wyznaczają kierunku marszu, gdzie nie istnieje nawet samo pojęcie kierunku. Pejzaże, w których nie widać nic poza bezkształtną niemającą kresu przestrzenią, usianą kamiennymi okruchami. Pod wpływem wrażeń z tych pobytów powstaje cykl obrazów „Róże Allaha, klauni pustyni”.
W latach 1962 – 1974 powstaje najsłynniejszy i największy z cykli Dubuffeta – Hourloupe, zaczynający się od prostych banalnych rysunków nagryzmolonych trzema kolorami na kartce, by po latach przybrać formę trójwymiarowych dużych obiektów wycinanych w blokach winylu i białego poliestru. Te kompozycje przypominają olbrzymią układankę puzzli o dziwacznych kształtach, fantazyjne konstrukcje stworów, przedmiotów, nierzeczywistych budowli i miejsc. Są niczym rzeźbione obrazy wyzwolone ze swych ram, przypominające pustą świątynię, sanktuarium nieobecnych istot, metafizyczny sarkofag lub pozbawiony logiki świat czystej fantazji.
Powstają kolejne cykle zmierzające ku „bezcielesności”, ku nicości – jak mawiał. Przedstawić nicość, nieokreśloność, co nie jest nazwane wydaje mi się najistotniejszym zadaniem malarza. Ale to niemożliwe. Po próbie przedstawienia nicości pokazuje więc nicość próby przedstawienia czegokolwiek. Pozwólmy naszym płucom oddychać absurdem, głosi, i przyjmuje styl dziecięcej bazgraniny, wyzwolony, oszczędny do granic możliwości. Kontury postaci i przedmiotów zacierają się w pustce papieru, tylko tajemniczy stygmat zostaje.
Po śmierci artysty, w jego paryskim mieszkaniu przy ulicy Vaugirard odnaleziono niedokończony rękopis, a w nim ostatni rysunkowy zapisek „Lot trzmiela”. Lot w ostatni cykl – Nie-miejsca ( Non-lieux). Na czarnym tle kosmos, nieskończoność, nicość. I ta bazgranina białym, czerwonym, niebieskim akrylem. Gnoza. Oto tajemnica Dubuffeta.