Dlaczego pan to robi?
Martin Patzelt wątpliwości nie ma. Nie boi się epidemii ani innej kultury. Wierzy, że ludziom powinni pomagać ludzie, a nie państwo. Zwłaszcza tacy jak on – chrześcijanie Korespondencja własna
Jak Martin Patzelt z Niemiec pomaga uchodźcom z Erytrei.
Od kilku miesięcy w jego domu mieszkają uchodźcy z Erytrei, a na parafialnej plebanii – Syryjczycy.
– Dlaczego pan to robi? – Pogodne szaroniebieskie oczy Martina Patzelta robią się okrągłe ze zdziwienia. Patrzy, jakby nie rozumiał pytania. Krępująca cisza. – Jak to dlaczego? – wzrusza w końcu ramionami i mówi z łagodnym uśmiechem: – Przecież jestem chrześcijaninem, muszę. Kropka.
Martin Patzelt – szczupły, średniego wzrostu, szpakowaty, okulary w metalowych oprawkach. Dystyngowanie wygląda iw szarym garniturze (wersja parlamentarna), i T-shircie (wersja domowa). Miły, opanowany, trochę chłodny. Bez nadmiernej gestykulacji, emocjonowania się. Przeciętny, na ulicy uwagi by nie zwrócił.
Żaden rewolucjonista.
Ale za sprawą posła CDU mała rewolucja w Briesen już się dokonała.
Briesen to dwutysięczna miejscowość w Brandenburgii, między Berlinem a Frankfurtem nad Odrą. Stuprocentowa niemiecka wieś. Sypialnia. Do niedawna. Dziś prowincjonalne Briesen jest na bieżąco z globalnymi problemami.
Globalizacja w Briesen ma twarz intensywnie czarną, szczupłą i uśmiechniętą. Szeroko, kiedy Haben radośnie pozdrawia klientów supermarketu. I nieśmiało, kiedy Awet zamiata przed gminnym domem kultury. 18-letni żywiołowy Haben i 24-letni spokojny Awet są jak bracia. Od półtora roku mieszkają razem, najpierw w schronisku dla azylantów, dziś na piętrze żółtej willi w Briesen. U Patzeltów.
Haben i Awet. Patzelt mówi zawsze o nich razem, jakby byli w dwupaku – „znaleźli nas, nie my ich”. Katharina i Martin Patzeltowie zapraszali wielu uchodźców z pobliskiego ośrodka na ciasto, pokazywali okolicę – w końcu co to za problem. Któregoś dnia Haben i Awet zapytali, czy mogą zostać. Aż dziwne, że nikt wcześniej na to nie wpadł: ani inni uchodźcy, ani Patzeltowie. Ich dom zawsze był pełny. Najpierw trzynaścioro rodzeństwa („rodzice byli za katolicką wizją rodziny”), potem dzieciaki z domu dziecka, którym 20 lat kierowali Patzeltowie. A kiedy czwórka z pięciorga ich własnych poszła na swoje, do domu co rusz wprowadzał się ktoś nowy. Najpierw studentka z Kazachstanu, która nie miała gdzie zamieszkać. Potem studentka z Ghany, która studiowała na Viadrinie, kiedy we Frankfurcie uaktywnili się neonaziści. Rzucała się w oczy, rektor się o nią bał. O pomoc poprosił burmistrza miasta. Burmistrzem był Martin Patzelt. A rok temu przez kilka zimowych dni mieszkały u nich dwie Nigeryjki z dziećmi, dla których w kobiecym ośrodku zabrakło miejsca.
O Patzelcie głośno było już latem 2014 roku, gdy napisał list do kolegi z partii Zielonych, domagającego się zwiększenia pomocy finansowej dla uchodźców. Poseł CDU jest za przejęciem odpowiedzialności we własne ręce. – Pan weźmie jedną rodzinę, ja drugą, i już. Rewolucja. Właściwie, mówi Martin Patzelt, ten list nie był tak ważny.
Ważny był poranek
kilka miesięcy wcześniej, kiedy siadł z gazetą do kawy. I przeczytał, że władze Duisburga w Nadrenii będą musiały w namiotach dla uchodźców zamontować ogrzewanie. Patzelt spojrzał na bawiące się wnuki. – Pomyślałem, że idziemy razem na spacer świąteczny, przechodzimy obok i dzieciaki mnie pytają, co w zimie ludzie robią w namiotach. W na-mio-tach! – rytmicznie uderza w poręcz fotela. – Niemcy tak upadły, żeby ludzi trzymać jak bydło? Policzył znajomych, którzy mieli domki gościnne, puste pokoje dziecinne, mieszkali sami po śmierci współmałżonka... – W Niemczech jest dość miejsca dla uchodźców, w ludzkich warunkach.
Dziś uważa, że trochę go wtedy poniosły emocje. Za dużo wymagał od ludzi, mówi, jakby przepraszając. Nie każdy zniesie w swoim mieszkaniu obcego, nawet jeśli go lubi. Więc Martin Patzelt nie potępia kolegów z Bundestagu, którzy nie poszli jego śladem. Okazało się za to, że jeden załatwia pracę uchodźcom, inny pomaga im w urzędach, a jeszcze inny zbiera wśród znajomych ubrania dla nich. I dobrze, mówi Patzelt. – Każda pomoc jest dobra. Po liście wprowadzono przepisy, które umożliwiają przyjęcie do domu azylanta. Dziś kilkuset uchodźców w Niemczech mieszka w prywatnych domach.
Haben uwielbia praktykę w supermarkecie. – Wraca i woła, że ma nowych znajomych – uśmiecha się Martin Patzelt. Odmiana po schronisku. Śniadanie, siedzenie, obiad, siedzenie, kolacja, spać. W ośrodku, mówi Patzelt, normalny człowiek zwariuje. – Twierdzenie, że uchodźcy chcą zasiłków i nic nie robić, to bzdura – denerwuje się. Ten, kto tak mówi, nie ma pojęcia, jak łatwo tam wpaść w depresję. W schronisku Habena i Aweta był wolontariusz, który uczył języka. Prawa do prawdziwego kursu nie mają, pracować im nie wolno. Życia w Niemczech uczą się dopiero po uzyskaniu statusu. A to może trwać i dwa lata. Stracony czas.
Martin Patzelt jest konserwatywny do bólu. „Pomyśl, co ty możesz zrobić dla państwa, a nie państwo dla ciebie” – to jego motto. Burmistrzem Frankfurtu nad Odrą był dziesięć lat.
Bezrobocie było duże.
Pieniądze na zasiłki chciał dawać tym, którzy pracowaliby na rzecz gminy choć parę godzin w tygodniu. Władze się nie zgodziły. – Politycy w Niemczech nie mają odwagi – mówi Patzelt. Pomoc socjalna demoralizuje, uważa. Nic nie może być za darmo. Tak, jak uważa wielu przeciwników uchodźców. Patzelt zgłosił się do kilku małych firm i instytucji w okolicy. Remonty, budowy, na które brakowało pieniędzy. Powiedział, że ma wolontariuszy, którzy zapłaty nie chcą. – Cieszyli się: Super! A skąd ich masz? – wspomina Patzelt. – Powiedziałem, że z ośrodka przywiozę nawet 10 chłopaków, którzy się rwą, żeby się ruszyć i odpracować pomoc od państwa. I koniec euforii – uśmiecha się cynicznie. Jakby noszenie worków z cementem wymagało kwalifikacji. Jakby stan zdrowia uciekinierów budził zatroskanie. W końcu okazywało się, że to nie taka pilna sprawa. Awetowi poseł załatwił wolontariat w gminnym ośrodku kultury. Było łatwiej. Szefa supermarketu przekonywał dłużej. Haben rozładowuje skrzynki, sprząta, przestawia kosze. Każdemu klientowi mówi: „Guten Tag”, jakby sprawiało mu to dziecinną przyjemność. Dziś szef jest zachwycony. Może, myśli Patzelt, zatrudni następnego, po Habenie?
Haben znowu marzy. Chce być lekarzem. Ważne, że ma cel, mówi