„Siesta w drodze” z Dianne Reeves w Łodzi
Zachwycaliśmy się sukcesem naszego pianisty Włodzimierza Pawlika, który zdobył – jako pierwszy polski jazzman – nagrodę Grammy. Całkiem słusznie. To nie lada zaszczyt. Nagroda należy do najbardziej prestiżowych w branży muzycznej. Jest często porównywana do filmowego Oscara. Przyznaje się ją nie za wyniki sprzedaży płyt, ale za artystyczne walory muzycznego dzieła. Kandydatów do Grammy wybierają członkowie The National Academy of Recording Arts and Sciences, czyli Narodowej Akademii Rejestracji Sztuki i Nauki (znanej bardziej pod nazwą The Recording Academy) – amerykańskiej organizacji zrzeszającej muzyków, autorów, producentów nagrań, inżynierów dźwięku oraz innych specjalistów zawodowo związanych z przemysłem fonograficznym. Być uznanym przez kolegów z branży to nie lada sukces. Włodzimierz Pawlik może być dumny z takiego wyróżnienia.
Tym bardziej z Grammy może być dumna Dianne Reeves – amerykańska wokalistka jazzowa, która zdobyła tych nagród aż pięć. Jest ponadto jedyną piosenkarką uhonorowaną Grammy za trzy kolejne płyty. Ostatnia – jak dotąd – nagroda została jej przyznana w tym roku w kategorii „Najlepszy wokalny album jazzowy” za krążek „Beautiful Life”. Piosenkarka gościła w Łodzi w ramach projektu „Siesta w drodze”, wymyślonego przez Marcina Kydryńskiego. Nic dziwnego, że właśnie nasz znany prezenter pierwszy pojawił się na scenie w łódzkim klubie Wytwórnia, gdzie odbywał się występ. Powiedział parę ciepłych słów pod adresem wykonawczyni, podkreślił operową skalę jej głosu i jej „bluesowy pazur”, a także wspomniał o występach piosenkarki w Białym Domu na zaproszenie amerykańskiego prezydenta. Takiego honoru tylko nieliczni muzycy mieli okazję dostąpić. „Jestem w towarzystwie – podobnie jak państwo będą za moment – jednej z najwybitniejszych artystek jazzowych naszych czasów” – oznajmił Kydryński.
Na początek usłyszeliśmy nie bohaterkę wieczoru, ale jej czteroosobowy gwiazdorski zespół w składzie: Peter Martin (fortepian), Romero Lubambo (gitary), Reginald Veal (bas) i Terreon Gully (perkusja). Melomani zapewne doskonale znają tych instrumentalistów z innych formacji lub płyt solowych, bo to jazzowa czołówka. Na rozgrzewkę muzycy zaprezentowali popisową wersję standardu „Summertime” z opery „Porgy and Bess” George’a Gershwina. Wszyscy członkowie grupy mieli czas na efektowne solówki. Nad kolejnością improwizowania czuwał Peter Martin, wskazując kolegom odpowiednie momenty na wejścia. To on w 2005 roku współpracował z Dianne Reeves przy nagrywaniu muzycznej ścieżki dźwiękowej do filmu „Good Night and Good Luck” w reżyserii i z główną rolą George’a Clooneya. Film opowiada o prześladowaniach komunistów w USA w latach 50. ubiegłego wieku, w czym przodował senator ze stanu Wisconsin, Joseph McCarthy. To właśnie album z piosenkami z tego filmu – w którym Dianne Reeves również wystąpiła – przyniósł piosenkarce jedną z pięciu nagród Grammy.
Po instrumentalnej wersji „Summertime” weszła na scenę bohaterka wieczoru. Rozpoczęła występ mocnym akcentem. Wstęp do piosenki „That’s All” (kompozycji Alana Brandta i Boba Haymesa) zaśpiewała skatem. Pokazała, że nie bez powodu zaliczana jest do mistrzyń śpiewania bez słów. Później na krótko zwolniła nieco tempo balladą „Stormy Weather”. Do najsłynniejszych wykonawczyń tej kompozycji z 1933 roku należały Lena Horne i Billie Holiday. Reeves całkiem poprawnie sobie z piosenką poradziła. Nie mogło być inaczej. Studyjna wersja tego utworu znalazła się na nagrodzonym Grammy albumie wokalistki. Po „Stormy Weather” ucztę duchową mieli miłośnicy kontrabasu. Niemal połowę piosenki „One For My Baby” Reeves zaśpiewała jedynie przy akompaniamencie Reginalda Veala, grającego na tym instrumencie. Współbrzmienie głosu i kontrabasu było fantastyczne. Nie obyło się jednak bez drobnej wpadki. Realizator źle nagłośnił instrument Veala i już podczas trwania utworu raptownie korygował swój błąd. Właściwe natężenie dźwięku uzyskał dopiero, gdy już Reeves śpiewała skatem. Żeby dźwiękowcowi dać znać, że wszystko wreszcie brzmi poprawnie, a jednocześnie nie przerywać piosenki, Reeves podzieliła się swoimi wrażeniami, śpiewając: „Niczego nie dotykaj. Wszystko jest doskonałe…”. Rozbawiła tym publiczność.
Później piosenkarka wykonała własną kompozycję „Nine” („Dziewięć”). Przed nią wyjaśniła, że tekst jest o niewinności dzieciństwa. „Pamiętam siebie z czasów, gdy miałam dziewięć lat, jakby to było wczoraj…”. Wykonanie tego utworu nie dostarczyło jakichś specjalnych atrakcji – no, może jedynie na wyrazy uznania zasługiwała fortepianowa solówka Petera Martina – za to melodia przyjemnie kołysała i można było zatopić się we własnych wspomnieniach z dzieciństwa.
W podobnym duchu przebiegał cały koncert. Jazz na przemian z przebojami muzyki rozrywkowej i autorskimi utworami wokalistki. Piosenki ze słowami, przeplecione urokliwym skatem.
Były jeszcze dwa wyjątkowo udane fragmenty wieczoru. Pierwszy, kiedy Reeves zaśpiewała legendarny już hit zespołu Fleetwood Mac, zatytułowany „Dreams”. Zrobiła z niego muzyczny majstersztyk. Mimo że już w oryginalnej wersji utwór miał licznych zwolenników – pochodzi przecież z albumu „Rumours”, który rozszedł się w nakładzie ponad 30 milionów egzemplarzy, uzyskując przez to status jednego z najlepiej sprzedających się longplayów rockowych – to w łódzkiej Wytwórni Reeves i jej zespół obłożyli go wokalnym złotem oraz instrumentalnymi diamentami.
Drugi popisowy numer wieczoru to duet piosenkarki z genialnym brazylijskim gitarzystą Romerem Lubambą. Już wcześniej muzyk fachowo przygrywał artystce i czasami popisywał się udanymi solówkami, jednak w chwili, gdy jego koledzy opuścili scenę, nabrał wiatru w żagle. Kiedy przyszła pora na kolejną kompozycję Gershwina („Love Is Here To Stay”), to z gryfu jego gitary posypały się iskry. Pokazał ponadto, że nie tylko świetnie czuje się w jazzie, ale potrafi umiejętnie włączyć do tego stylu elementy muzyki latynoskiej. Gitarzysta współpracuje z Dianne Reeves od połowy lat 90. ubiegłego wieku. Krótki set w duecie pokazał, że obydwoje świetnie rozumieją się na scenie i doskonale uzupełniają.
Po piosenkach w kameralnej oprawie na scenę Wytwórni wrócili pozostali muzycy. „Czy lubicie mój zespół? – zapytała piosenkarka widzów, a słysząc gromki aplauz, dodała: – Kocham ich!”. Później poprosiła wszystkich na widowni, aby zapalili lampki w swoich komórkach i unieśli je. Przyszła kolej na utwór „Beautiful”. Publiczność okazała się chętna do współpracy. Prawie każdy trzymał w górze telefon i śpiewał razem z wokalistką.
Wreszcie gromkie brawa i „Waiting In Vain” z repertuaru Boba Marleya na bis. Siesta z Dianne Reeves dobiegła końca.