Notatki pamirskie
Niebezpieczna podróż przez Tadżykistan.
Piątek, wczesna pobudka. O godzinie siódmej ruszamy w kierunku Pamiru. Na rogatkach Duszanbe pełno patroli wojskowych. Kierowca pokazuje nam miejsce, gdzie kilka dni temu doszło do strzelaniny, w której zginęło kilkadziesiąt osób. Sprawcą zamieszania był były wiceminister obrony Abduhalim Nazarzodi, który wystąpił przeciw władzom. Według słów kierowcy, zbuntowanego generała wytropili żołnierze z kontyngentu rosyjskiego i od razu go zlikwidowali.
Po drodze mijamy sprzedawców owoców, jabłek i arbuzów, którzy rozstawiają się na poboczach. Na początkowych kilometrach droga jest szeroka i płaska jak stół. Przejeżdżamy przez dwa tunele, z których dłuższy ma 4,5 kilometra. W mijanych kiszłakach (wioskach) widać wiele dachów krytych eternitem. Od czasu do czasu robimy postoje na wykonanie serii zdjęć, np. przy dużym zbiorniku wodnym w Norak. Dłużej zatrzymujemy się w miasteczku Kulyab. Obserwuję tu oryginalny sposób prania i suszenia dywanów – rozkłada się je po prostu na asfalcie, a kierowcy bez szemrania omijają przeszkodę.
Wcześnie, bo po godzinie 11, jesteśmy na przełęczy Shurabad (2200 m n.p.m.). Trafiamy na posterunek, na którym sprawdzane są paszporty oraz przepustki upoważniające do wjazdu na teren Górskiego Badachszanu. Godzinę później jesteśmy już nad graniczną rzeką Panj. Afganistan jest w zasięgu wzroku i w odległości nie większej niż na rzut kamieniem. Przez pewien czas droga jest niezła (zbudo- wana przez Irańczyków). Wkrótce będzie już tylko wspomnieniem. Przez wiele dziesiątek i setek kilometrów będziemy się poruszać wyłącznie po przyczepionych do zboczy gór dróżkach, czasem wysypanych żwirem, a czasem tylko ubitych kołami samochodów. Po afgańskiej stronie jest podobnie, może nawet bardziej ekstremalnie. Od czasu do czasu widzimy wioski po drugiej stronie rzeki. Czasem jakiegoś osiołka z ładunkiem na grzbiecie, no i kobiety piorące ogromne dywany nad brzegiem Panj.
Kolejna kontrola dokumentów, a godzinę później dojeżdżamy do Kalaikhum. Pierwotnie tu miał być koniec dzisiejszego odcinka. Zapada jednak decyzja o jeździe aż do Chorogu. Wkrótce wjeżdżamy na drogę M41, czyli słynną szosę pamirską (Pamir Highway). Tu kończy się dobry asfalt, za to pojawia się wiele ciężarówek, zwłaszcza chińskich. Kurz unosi się tumanami. Spotykamy pierwszych rowerzystów – to para z Francji. W Rushan gaz kosztuje już 3,50 somoni za litr. Podobnie będzie z innymi produktami. Im dalej od Duszanbe, tym drożej.
Po czternastu godzinach jazdy, podczas których pokonujemy niespełna 600 kilometrów, docieramy do Chorogu. Już dawno jest ciemno, ale kierowca zna to miasto, bo stąd pochodzi. Zawozi nas do hostelu Pamir Lodge. Nocleg kosztuje tutaj 9 dolarów. Otrzymujemy pokój trzyosobowy. W toaletach, niezbyt daleko usytuowanych, są sedesy, choć brakuje papieru. Drzwi wykonane są z nieheblowanych desek, a ściany z surowej cegły, bez tynku. Wi-Fi jest tylko w wyznaczonych godzinach: 8 – 11 rano i 18 – 22 wieczorem. Kuchnia dość obszerna. Wraz z nami jest tu kilkoro rowerzystów i dwóch motocyklistów z Austrii. Sami młodzi. Podobnie zresztą było w każdym z pozostałych miejsc noclegowych. Nasza trójka „starszaków” – jak to delikatnie określił Paweł – była ewenementem.
Rano niewielkie zachmurzenie, pierwsze od początku pobytu w Tadżykistanie. O wpół do dziewiątej opuszczamy stolicę Górskiego Badachszanu i udajemy się na południe, w stronę Ishkasim. Zjeżdżamy też z Pamir Highway (wrócimy na nią dopiero za dwa dni). W związku z tym na drodze, którą pojedziemy, nie będzie już ciężarówek. Wkrótce po wyjeździe natrafiamy na posterunek i po raz któryś z rzędu pokazujemy permity do GBAO. Potem skręcamy z głównej drogi w lewo i jedziemy kilka kilometrów, żeby obejrzeć gorące źródła w Garmczaszma. Tu na wysokości 2800 metrów znajduje się uzdrowisko balneologiczne. Krajobraz przypomina tureckie Pamukkale.
W południe znajdujemy się na 102 kilometrze od Chorogu. Widać stąd słynny bazar po afgańskiej stronie. Mieliśmy zamiar go odwiedzić. Niestety, od kilku tygodni jest zamknięty. Przyczyna? Skomplikowana sytuacja polityczna w Afganistanie. Robimy więc zdjęcia mostu granicznego i bazarowych baraków, po czym jedziemy dalej. Wkrótce jesteśmy w Ishkasim (2515 m n.p.m.), czyli u celu dzisiejszego krótkiego etapu. Nocleg kosztuje tutaj 10 dolarów, kolacja 5, a śniadanie 3. Korzystamy z wszystkich opcji. Miasteczko jest niewielkie, do obejścia w 20 minut. Na jedynym skrzyżowaniu, a i to mało ruchliwym, znajduje się sygnalizacja świetlna, zjawisko w Pamirze dość niezwykłe. Codziennością są natomiast portrety prezydenta Rachmona, których widać tu więcej niż w Duszanbe. Wisienką na torcie jest wyeksponowane przy głównej ulicy popiersie Lenina. Jedna z miejscowych kobiet, zapytana o powód oszczędzenia wizerunku twórcy bolszewizmu po odzyskaniu niepodległości przez Tadżykistan, odparła filozoficznie:
– Tam, gdzie zdemontowano pomniki Lenina, jest wojna, a u nas jest Lenin i jest pokój.
Jadąc w stronę Langar, obserwowaliśmy żniwa, które na tych wysokościach odbywają się późno. Na malutkich poletkach, u podnóża skalistych gór uwijali się ludzie z sierpami. Tam, gdzie zboże było już zżęte, suszyło się w kupkach. W innych zaś miejscach trwały omłoty. Nie mylić z młóceniem za pomocą młockarni! Tutaj na taki luksus raczej nikt nie może sobie pozwolić. Do pracy zaprzęga się osły i bawoły, które udeptując racicami zboże, wytrząsają z niego ziarno.
W odstępie dwóch godzin zwiedzamy ruiny twierdz Kakh-kaha i Yamchun. Dzieli je 56 kilometrów. Przy tej pierwszej natknąłem się na sprzedawcę pamiątek, który chętnie pozował mi z synkiem do zdjęć. Najpierw w stroju tadżyckim, a potem w afgańskim (jego dziadek miał obywatelstwo afgańskie). Miałem szczerą chęć coś od niego kupić, ale naprawdę nie było w czym wybierać. Nie kupię przecież masówki, która jest obecna także w Europie, np. metalowe czy skórzane bransoletki.
Kilometr od ruin fortecy Yamchun, do której najpierw trzeba się wspiąć 7 kilometrów (licząc od głównej drogi) serpentynami, z których rozpościera się widok na dolinę Wahanu, znajduje się Bibi Fotima. Idę tam pieszo, choć na tej wysokości (3190 m) płuca muszą pracować znacznie intensywniej niż na nizinie. Po drodze zaczepiają mnie dzieciaki i proszą o zdjęcie.
W niewielkim basenie pod skałami woda ma temperaturę około 45 stopni. Chwilę trwa, zanim ciało się do niej dostosuje. Nie ma możliwości, żeby kobiety kąpały się razem z mężczyznami. Wstęp jest bardzo tani – zaledwie 10 somoni (ok. 6 zł). Pamiętam, że kilka lat temu za podobną przyjemność w Miszkolcu na Węgrzech płaciłem 1550 forintów, zaś w słowackich termach w Popradzie nawet 12 euro.
Tuż przed piętnastą docieramy do Langar. Tutejszy hostel jest niewielki. Jesteśmy jedynymi gośćmi. Cena noclegu ze śniadaniem 12 dolarów. Łazienka jest co prawda na dworze, ale spełnia standardy. Gorsza sprawa ze spaniem. W jednym pokoju jest tylko jedno łóżko pojedyncze, a w drugim również jedno, ale małżeńskie. No cóż, może żona mi tego nie wybaczy, ale tej nocy dzieliłem łoże z Pawłem. Spodobał mi się natomiast salon w tym domu: piękny drewniany sufit ze świetlikiem, mnóstwo dywanów na ścianach i podłogach, po bokach zaś podesty, na których można siedzieć, a także spać. Przed domem ogródek z warzywami, kwiatami, a nawet z jedną jabłonią.