Dzisiaj żadna stacja radiowa n
Rozmowa z MARKIEM DUTKIEWICZEM, autorem tekstów
– Dużo pan zawdzięcza „Jolce”... – To był główny impuls do napisania tej książki. Zaczęło się od tego, że zobaczyłem fragment koncertu na festiwalu Przystanek Woodstock, na którym ponad 700 tysięcy osób śpiewało „Jolka, Jolka, pamiętasz”. Niewykluczone, że większość tych śpiewających urodziła się już po premierze piosenki. Jurek Owsiak przy okazji tego koncertu wygłosił fenomenalny akt strzelisty pod adresem „Jolki...”, za co jestem mu niesłychanie wdzięczny. Pomyślałem, że z mojej strony takiej publiczności też należy się jakaś wdzięczność. I wymyśliłem coś na kształt worka wspomnień z czasów, których ona może nie pamiętać.
– Ale Jolka z piosenki istniała naprawdę. Był taki epizodzik w pana życiu.
– Niezbyt znaczący, urósł jednak niemal do formatu hymnu. Nie można zaplanować przyszłości swoich utworów. Zawsze powtarzam, że nic mnie tak nie zaskoczyło, jak weselne powodzenie innej mojej piosenki – „Windą do nieba”, która jest raczej gorzkim, antyślubnym utworem.
– Czy potrafi pan wytłumaczyć, na czym polega fenomen „Jolki? Czym tak zagrała w naszych duszach?
– To bardzo osobisty tekst, spójny z muzyką i z czasami, w których powstał. Mieliśmy przy tym sporo szczęścia, bo Piotrek Kaczkowski fenomenalnie wylansował go w Trójce. Dzisiaj żaden utwór, który trwa dłużej niż trzy minuty, nie przedostałby się na antenę. A nagranie „Jolki” ma ponad sześć minut, na koncertach z solówką dochodzi nawet do ośmiu. Teraz takiej „Jolki” żadna antena by nie przytuliła.
– Pana książka nie jest klasyczną biografią. To raczej kolekcja anegdot o kulisach powstawania przebojów, o przyjaciołach, jak Janusz Kruk z zespołu Dwa Plus Jeden.
– Z Dwa Plus Jeden przeżywałem pierwsze sukcesy. Przecież „Chodź, pomaluj mój świat” napisałem jeszcze w szkole, jako wierszyk. I nie spodziewałem się, że w piosence odniesie tak gigantyczny sukces. Do tej pory powstało aż 14 coverów tego utworu. Ostatni, bardzo ciekawy, nagrał zespół De Mono. A poznanie Kruka zawdzięczam kompozytorce Kasi Gaertner. Przedstawiając nas sobie, o mnie powiedziała: to znakomity, obiecujący poeta, a o Januszu, że to rokujący, niesłychanie utalentowany kompozytor. Popatrzyliśmy wtedy na siebie z szacunkiem i tak już zostało. Wszystko, co wówczas robiliśmy i przeżywaliśmy, było takie pierwsze i świeże. Gdyby te utwory się nie spodobały, nie odniosły sukcesu, to teraz być może byłbym takim z lekka zgorzkniałym prawnikiem. Ale okazało się, że muzyka zwyciężyła. W tej książce starałem się przedstawić jasne strony życia. I nie powiem, w tamtych czasach żyliśmy sobie dosyć buńczucznie, także z kolegą Krukiem.
– Podczas tworzenia „Windą do nieba” dużo paliwa ubyło z barku.
– Najpierw powstał tekst, a właściwie wierszyk. I Kruk po przeczytaniu go bardzo się zapalił do pomysłu napisania piosenki. Wiedzieliśmy, że to materiał na przebój, ale komponowanie szło mu bardzo opornie. Zaprosił mnie więc do współpracy. Wieczorem zasiedliśmy przy gitarze i przy barku, próbując przełamać ten jego opór w komponowaniu. Nad ranem barek został przez nas doszczętnie osuszony. Ale jakieś wersje piosenki zostały utrwalone na magnetofonie taśmowym marki Grundig należącym do Kruka. Sfatygowani, padliśmy i usnęliśmy. Obudziliśmy się skoro świt, czyli dobrze po dwunastej. Ale to nie kac, który nas męczył, był straszny. Najbardziej gnębiła nas obawa, co się nagrało. Okazało się, że ostatnia wersja, którą nagraliśmy, jest tą znaną od lat. Mieliśmy tylko problemy aranżacyjne, ale Zbyszek Hołdys bardzo dzielnie się spisał i wspomógł gitarowo to nagranie. Reszta jest historią.
– Popularność tej piosenki jest nadal ogromna.
– Dzwonią do mnie ludzie z różnych stron świata i mówią, że właśnie gdzieś to grali na weselu. Sam widziałem autentyczne polsko-greckie wesele, z ich obyczajami, takimi jak tłuczenie talerzy. A na końcu bardzo poważna grecka kapela, z towarzyszeniem buzuki, zagrała „Windą do nieba”.
– Potem była przygoda z Lombardem i między innymi „Szklana pogoda”.
– Nie od razu. Wcześniej była jeszcze Krysia Prońko i „Niech moje serce kołysze ciebie do snu”, Halina Frąckowiak i „Bądź gotowy dziś do drogi” oraz Majka Jeżowska i „Najpiękniejsza w klasie”. Potem przyszły lata 80., stan wojenny, który spędziłem, chcąc nie chcąc, w Polsce. Ale otworzyła się furtka dla polskich zespołów rockowych. Istniała już Budka Suflera, pojawiły się Lombard i Kombi. One dostały zielone światło, że mogą nagrywać i grać.
– „Szklana pogoda” to kolejny utwór śpiewany przez lata. Ale kompozytor Grzegorz Stróżniak z zespołu skrócił panu refren.
– Zrobił to zaocznie. Nigdy wcześniej nie spotkało mnie coś takiego, żeby kompozytor bez mojej zgody ingerował w tekst. Kiedy nagranie dotarło do moich rąk, było już zmiksowane i zgłoszone do Opola na festiwal. Pamiętam awanturę z tego powodu. Ale po pewnym czasie zrozumiałem, że on to cięcie wykonał z korzyścią dla utworu. Że dzięki temu „Szklana pogoda” stała się bardzo przejrzysta i bardziej przebojowa.
– Przy piosence „Śmierć dyskotece!” też pojawiły się różne wersje na temat tego, jaką dyskotekę autor miał na myśli. Małgorzata Ostrowska tłumaczyła, że chodziło o milicyjne auta w PRL, które nazywano dyskotekami, bo jeździły na sygnale i światłach.
– Nie chcę występować w fałszywej aureoli bojownika o wolność. Na pewno nie chodziło o milicyjne auta. To był protest rockmana, który nie gustował w instytucji zwanej dyskoteką. Ale wtedy tak to można było interpretować. Małgosia do tej pory twierdzi, że jestem krypto walczącym bojownikiem. To nie do końca prawda. – Urszula i „Dmuchawce, latawce, wiatr”... – Początki z Urszulą były nieco dziwne. Czas stanu wojennego, nie znałem jej, nie miałem pojęcia, jak wygląda. Nic o niej nie wiedziałem. Romek Lipko, mój przyjaciel i kompozytor, opisał mi