Masakra w Paryżu
Piątek. 13 listopada. 400 rannych i zabitych
Sto dwadzieścia osiem osób zabitych, 200 rannych, w tym 80 walczy o życie. To efekt sześciu zamachów w Paryżu przeprowadzonych przez islamskich terrorystów. Ośmiu. Wszyscy byli przewiązani pasami z ładunkami wybuchowymi. Siedmiu poniosło samobójczą śmierć – ósmego zastrzeliły francuskie siły specjalne.
Preludium
Lotniskowiec Charles de Gaulle wypływa z Tulonu. Bierze kurs na Zatokę Perską. Ma dać wsparcie 12 samolotom francuskim stacjonującym w Zjednoczonych Emiratach Arabskich i w Jordanii w ataku na cele Państwa Islamskiego w Syrii. W ciągu sześciu tygodni francuskie mirage zaatakowały tylko kilka razy, za to niezwykle celnie. Najpierw w obozy szkoleniowe, w których ćwiczono islamistów z Francji, w tym „wilki”, terrorystów mających wrócić do kraju, zapaść się pod ziemię i uderzyć w stosownym momencie. Potem francuskie bomby spadły na instalacje petrochemiczne. Uderzyły w „bank” Państwa Islamskiego. Ropa dla dżihadu siejącego terror to żyła złota. Stąd czerpią pieniądze na swoje istnienie. Ciosy tak dotkliwe, że islamscy przywódcy nakazali swoim bojownikom krwawy odwet. I ci uderzyli. „Wilki” zawyły i zaatakowały. Państwo Islamskie przyznało się oficjalnie, że stało za zamachami w Paryżu.
Piątek 13 listopada
Słoneczny ranek. Hotel Molitor w najbardziej ekskluzywnej dzielnicy Paryża – XVI. Budynek przypomina owalny stadion. We wnętrzu, na dziedzińcu, gigantyczna pływalnia. Hotel jest zamknięty, bo goszczą w nim tylko piłkarze reprezentacji Niemiec, którzy tego dnia mają stoczyć towarzyski pojedynek z Francją na Stade de France. Piłkarze są na sali gimnastycznej. Wpadają saperzy i policjanci z psami. 250 osób, w tym ekipa Manschaftu, muszą się przenieść gdzie indziej. Wrócą w południe. Saperzy niczego podejrzanego nie znaleźli. Wczesne popołudnie. Przypominająca minaret wieża Gare du Lyon – Dworca Lyońskiego. Tłumy, bo to piątek. I alarm. Zdezorientowani ludzie są ewakuowani z budynku. Kolejki podmiejskie i metro nie zatrzymują się na stacjach znajdujących się pod dworcem. Znów saperzy, policja i psy wkraczają do akcji. I znów na szczęście nic. Tłum rusza do szturmu na pociągi. Piękny dzień. Słoneczny. Błękitne niebo. Złote liście pod nogami i jeszcze na drzewach w Ogrodzie Luksemburskim. Wiele osób wybiera się do Paryża, by skorzystać z tego ostatniego tchnienia jesieni. X dzielnica. XI dzielnica. Mnóstwo knajpek, restauracji, barów. Tarasy pełne gości. Ogródki przepełnione ludźmi cieszącymi się życiem. I nagle w żółtym świetle lamp przy paryskich uliczkach pojawiają się sylwetki zabójców. Sieką z kałaszy gdzie popadnie. Knajpka kambodżańska, francuska, włoska. To nie ma znaczenia. Dla nich, dla zabójców spod flagi Państwa Islamskiego, liczy się tylko to, żeby było jak najwięcej ofiar. Terroryści uderzają w sześciu różnych miejscach stolicy.
Stade de France
Na trybunach pełno. Tysiące kibiców. Marzą, by wreszcie ich Niebiescy utarli rogów Manschaftowi, który wyeliminował Francję z gry w finałach mistrzostw świata. Godzina 21. Gwizdek sędziego. Z boiska wieje nudą. Mecz towarzyski. Parę akcji mogących podnieść adrenalinę. 17. minuta spotkania. Potężna eksplozja. Kibice myślą, że wybuchła petarda. Za chwilę kolejna. Ochroniarze jednak wiedzą, co jest grane. Ewakuują obecnego na trybunach prezydenta François Hollande’a, ale kibice nie mają pojęcia o tym, co się dzieje. Wynik w pełni ich satysfakcjonuje – 2: 0 dla Francji. Chcą wyjść ze stadionu, ale wtedy na telebimach pojawiają się przerażające zdjęcia. Piłkarzy to, co widzą, zamienia w słupy soli wpatrzone w ekrany. Zastygają przed monitorami pełni niedowierzania. Sceny jak z pola bitwy. Na murawie niecodzienny widok. Mrowie ludzi. Nie wiedzą, co robić. Już zrozumieli, że to atak terrorystyczny. Policja formuje szpaler. W oczach funkcjonariuszy czai się przerażenie. Mają stawić czoła takiemu tłumowi. Policjanci każą każdemu wychodzącemu ze Stade de France podnieść ręce. – Macie trzymać ręce w górze.
Żeby było widać, co trzymacie w dłoniach. Strach policji udziela się tłumowi. Niewiele brakuje, żeby wybuchła mordercza w skutkach panika.
Jednak terrorystom plan się nie powiódł. Chcieli zakłócić przebieg meczu. Na trybunach zasiadał znienawidzony przez islamistów François Hollande, który dał rozkaz do ataku na dżihadystów w Syrii. Co więcej, przerwanie meczu transmitowane przez różne stacje telewizyjnej byłoby wielkim akordem – cały świat by się o tym dowiedział. Ale to spaliło na panewce. Skończyło się na dwóch eksplozjach, w wyniku których zginęli terroryści kamikadze i jeden przypadkowo przechodzący mężczyzna.
„Mała Kambodża”
Tak nazywała się jedna z restauracji, które zaatakowali terroryści. Ścięli jak łany zboża siedzących na tarasie klientów. To samo stało się przed włoską pizzerią. 26-letni Maxime mówi trzęsącym się głosem. – Jak to się zaczęło, to myślałem, że to jakiś happening. Potem, gdy ktoś krzyknął: „Do cholery, to nie są żarty!”, Maxime zrozumiał, że to poważne sprawy. – Ja i inni rzuciliśmy się na ziemię. Gdzieś zgubiłem buty. I okulary. Spadł mi z ramion sweter. Zobaczyłem, że mój T-shirt jest cały czerwony od krwi. Ale to było tylko draśnięcie. Facet za mną dostał kulę w brzuch – mówi Maxime. Salome ma 15 lat, jej brat jest o dwa lata starszy. Wyruszyli „w Paryż”, bo przecież taki piękny i ciepły był piątkowy wieczór. Nie byli sami. Towarzyszyła im mama. Gdy już wracali do domu po nocnym spacerze i usłyszeli odgłosy wybuchów, myśleli, że to petardy. W cywilizowanym, demokratycznym świecie Paryża nikomu do głowy nie przyjdzie, że znalazł się w Bejrucie czy, jeszcze gorzej, w Bagdadzie. Weszli do domu. Chcieli zobaczyć, co się dzieje. Byli przekonani, że to z okazji meczu Francja – Niemcy. Otworzyli okno. I wtedy zobaczyli, jak tłum w panice umyka z placu Republiki. Przynajmniej z tej strony. – Dojrzeliśmy leżące ciała, poprzewracane stoliki i policjanta, który krzyczał: „Schowajcie się u siebie, nie jesteśmy w stanie poskromić tych morderców”, a ktoś inny głośno domagał się pomocy lekarza. Salome mówi, że byli tacy z sąsiadów, którzy mimo niebezpieczeństwa próbowali nieść pomoc rannym. – Ale to było bardzo niebezpieczne. Strasznie się baliśmy. Zamknęliśmy okna – mówi dziewczyna.
Margaux, która mieszka naprzeciwko „Małej Kambodży”, bardzo popularnego miejsca w tych okolicach, opowiada, jak restaurację zamieniono na prowizoryczną kostnicę. Jej chłopak Laurent opowiada, jak Margaux przyszła do niego. – Trzęsła się cała. Mówiła o leżących wszędzie zwłokach. I o tym, że „Małą Kambodżę” zamieniono na kostnicę. Kilka przecznic dalej mieszkaniec XI dzielnicy stanął oko w oko z napastnikami. – Nie mieli żadnych kominiarek. Nie kryli swoich twarzy. Oni mieli wszystko w nosie. Swoje życie. Im chodziło tylko o zabijanie. Nie mogę wymazać z pamięci tego, jak wyglądali – opowiada, a jego sąsiadka Ophelia mówi, jak na odgłos strzelaniny, którą z jej chłopakiem wzięli na początku za sztuczne ognie, schronili się w jednym z barów. – To trwało dobre dziesięć minut – mówi dziewczyna, przyznając, że bała się jak nigdy. – Potem przyszli policjanci i odetchnęliśmy – wyjaśnia. Ktoś inny twierdzi, że to, co zobaczył na swojej ulicy, przypominało mu sceny z filmów wojennych. Do restauracji „Belle Equipe” dotarła zraniona w nogę, która obficie krwawiła, dziewczyna krzycząca: „To zamach! To zamach. Kryjcie się!”. – A my myśleliśmy, że to fajerwerki – przyznaje jeden z bywalców. O tym, że jest inaczej, przekonał go widok rany po kuli i to, że gdy wyjrzał z tarasu restauracji, zobaczył wyprężone ciało leżącej na wznak martwej kobiety – wtedy zaczął powoli rozumieć ogrom tragedii. François ma 20 lat. Wyszedł, jak wielu paryżan w jego wieku przyzwyczajonych do ciepłych nocy w barze. Chciał ruszyć w miasto. Usiadł za kierownicą. I wtedy zobaczył mężczyznę. Ten trzymał pistolet maszynowy. Miał niezasłoniętą twarz i „ciągnął serią” po ogródku restauracji. – To było tak, jakby kosił łan zboża – wspomina chłopak. – A potem ten gość wskoczył do czarnej limuzyny z przyćmionymi szybami, która ruszyła z kopyta, z piskiem opon. Nawet nie zdążyłem mrugnąć okiem. W dzielnicy, w której szaleli terroryści, w barach, restauracjach, sklepach, uwięzieni byli ludzie, na których bliscy czekali z przerażeniem.
Masakra w sali koncertowej
Bataclan to miejsce jak z bajki. Kicz, który stał się ujmującym dziełem sztuki, radującym serce i oko. W pół drogi między Republiką a Bastylią. Legendarne miejsce. Piątek, 13. Występuje zespół z Kalifornii. Oklaski. Koncert się skończył. Na widowni były tłumy. Widzowie zaczęli wychodzić. I wtedy usłyszeli strzały. – Myślałem, że to petarda, ale zobaczyłem, jak szklanka z moim drinkiem w barze rozpada się na tysiące kawałków. Wtedy zrozumiałem – mówi Edouard i dodaje – ktoś krzyknął: Strzelają! No i wszystko stało się jasne. 40- letni Sebastian był tuż obok. Sięgałem ręką po swoją szklankę. Wtedy usłyszałem salwę. Potem drugą. Długą serię. Nie wiem, trwała może minutę. To potwornie długi czas. Zobaczyłem kątem oka, że ochroniarze umknęli bocznymi drzwiami, przez toalety. Pognałem za nimi. To mnie uratowało. Frederic przeżył dramatyczny moment. – Mój kumpel nie mógł się wydostać na zewnątrz. Razem z pięcioma innymi osobami zatrzasnął się w pomieszczeniu technicznym. Opowiadał mi potem, że widział trzech czy czterech tych „brodatych drabów”, jak krzyczeli: „Allah akbar!” i strzelali do ludzi na oślep. Oni nawet nie widzieli, kogo zabijali. Jeden z nich ponoć mamrotał parę słów po francusku i krzyczał coś o zemście za Syrię.
Ktoś inny pamięta, jak udało mu się schronić w jakimś zakamarku na balkonie. Tam też wpadli rozsierdzeni islamiści, by wybić tych, którzy im umknęli. Większość ludzi rzuciła się do ucieczki przez główne drzwi. Kilkunastu osobom się to udało. Reszta została w środku. W rękach terrorystów morderców. Godzina 0: 42. Jednostka specjalna policji rozpoczyna atak. Słychać strzały. Odgłosy detonacji. Jedna, druga, czwarta, potem już nieco słabsze. To terroryści eksplodowali przymocowane wokół ich pasa ładunki wybuchowe. Godzina 1.02 – koniec szturmu. Kilku uzbrojonych po zęby terrorystów jest martwych. Ale wcześniej zamordowali ponad osiemdziesiąt osób. – Kazali nam położyć się na ziemi. Terroryści strzelali do nas. Jak do kaczek. Byli bezlitośni. Zobaczyłem, że boczne drzwi są uchylone. Wypełzłem. Oni strzelali. Udało się. Po sąsiedzku było mieszkanie jakiegoś faceta. Otworzył okno. Wbiegłem. Natychmiast je zamknął. Byłem uratowany – mówi jeden z tych, którym się udało. – Oni chcieli Bataclan zamienić w piekło. Chcieli zamordować jak najwięcej ludzi. Nie kryli radości, że mogą zabijać. I krzyczeli: „Allah jest wielki!” oraz „Pomścimy Syrię!” – mówi inny z uciekinierów, a kobieta, która wydusza słowa przez gardło ściśnięte płaczem, opowiada: – Zobaczyłam dwóch. Mieli szaleństwo w oczach. Strzelali, jak popadło. Uciekłam do toalety. Miałam szczęście, bo po drodze były same trupy.
Jeremy’emu też się udało. Jego nie trafili. – Miałem wrażenie, że to się nigdy nie skończy. Oni strzelali i ładowali nowe magazynki. I znów strzelali. Do wszystkiego, co się ruszało. I znów ładowali magazynki. Widziałem ich oczy. Widziałem w nich obłęd. Śmierć. Tego nie zapomnę do końca życia.
Jakaś kobieta wspomina, jak jechała samochodem. Wiozła cztery dziewczynki – córkę i jej koleżanki. Za rogiem stanęła oko w oko z terrorystami. Nie kryli się. Wymierzyli w nią z kałasza. – Chcieli zabić. Chcieli mordować – wspomina kobieta. Dodała gazu.
Napastnicy zrezygnowali i wbiegli do sali koncertowej Bataclan i zaczęli rzeź. W budynku mieszczącym się sto metrów od tej słynnej paryskiej sceny koncertowej jest bar. Jego właściciel Vincent zaopiekował się jednym z uciekinierów. – Był w szoku. Był tam z kumplem. Nie wiedział, co się z nim stało – mówił potem Vincent. Godzina 22.30. Policjanci w panice biegają w tę i z powrotem wzdłuż bulwaru Woltera. Nie wiedzą, za co mają się najpierw łapać, więc łapią się za kolby pistoletów wciąż spoczywające w ich kabu- rach. – Wróćcie do siebie. Nie wychodźcie z domów! To nie jest zabawa. To naprawdę poważna historia – krzyczeli do przechodniów. Nikt nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Strażacy, najszybciej i najsprawniej działające we Francji służby, już okrywali zwłoki ofiar białymi płaszczami z folii. Mieszkańcy kamienic sąsiadujących z Bataclanem twierdzą, że po pierwszych seriach z pistoletów maszynowych i odgłosach detonacji doskonale wiedzieli, co się dzieje. Mają doświadczenie. Niedaleko stąd mieściła się dawna redakcja tygodnika „Charlie Hebdo”.
Państwo i terroryzm
Tego dnia rano, 13 listopada w piątek, minister spraw wewnętrznych Bernard Cazeneuve zapowiedział, że państwo francuskie ma zamiar walczyć z nielegalnym handlem ciężką bronią. Ile jej jest, nie wie nikt. W ubiegłym roku policja przejęła pięć tysięcy sztuk tego typu broni. W wyniku jej użycia w 2014 zginęło 1800 osób. Policja będzie monitorowała sprzedaż broni za pośrednictwem internetu. Wzmocnione zostaną kontrole w portach w Marsylii nad Morzem Śródziemnym i w Hawrze nad Atlantykiem, a także na lotniskach trzeciej kategorii, tych na prowincji, bo to ulubione miejsca przemytników broni. No i też tego samego dnia, 13 listopada, opublikowano wyniki ankiety. W 2014 roku tylko 2 proc. Francuzów obawiało się terroryzmu, który znajdował się na ósmym lub dziesiątym miejscu „francuskich lęków”. Teraz awansował na drugie, tuż po bezrobociu, i boi się go co piąty mieszkaniec ziem nad Loarą i Rodanem. Z jednej strony to efekt wstrząsu po ataku na „Charlie Hebdo”. Ale według socjologów chodzi także o to, że Francuzi zrozumieli, że islamski terroryzm nie ma sumienia. To są fanatycy, którzy będą siali śmierć z pełnym przekonaniem, że zabijanie niewinnych osób to najbardziej szczytne zajęcie. Stąd brak jakichkolwiek skrupułów, o czym na własne oczy przekonali się ci, którzy przeżyli masakrę w Bataclan.
Poprzedni raz, pół wieku temu...
W czasie wojny w Algierii i zamętu wewnętrznego tym spowodowanego władze Francji zdecydowały się na wprowadzenie stanu wyjątkowego. To samo ogłosił teraz François Hollande. Oznacza to ograniczenie możliwości poruszania się w strefach uznanych za szczególnie narażone na ewentualne zamachy. Zabroniono organizowania manifestacji, ale nie chodziło o to, żeby ograniczyć swobody obywatelskie, lecz o to, aby zmniejszyć niebezpieczeństwo ataku. Bo takie ciągle wisi w powietrzu. Nieczynna jest wieża Eiffla. Zamknięto Eurodisneyland. Odwołano spotkania i konferencje. Zamknięte są większe muzea. Wszystko po to, aby policja mogła się upewnić, że „uśpione wilki” znów nie skoczą do ataku. François Hollande zapowiedział zamknięcie granic. Nie oznacza to jednak, iż Francja stała się twierdzą. Chodzi o wzmocnienie kontroli na granicach. I tutaj kolejny paradoks. Tego samego dnia, w piątek 13 listopada, przed zamachami zaczęto na miesiąc przywracać kontrole na granicach, co jest w zgodzie z porozumieniem z Schengen. Chodziło jednak o zaczynającą się 30 listopada Międzynarodową Konferencję Klima- tyczną, na którą ma się zjechać kilkudziesięciu przywódców państw, organizacji pozarządowych i osobistości zaangażowanych w ochronę środowiska, takich jak Leonardo di Caprio. Zaludniły się opustoszałe baraczki na granicach z Hiszpanią, Niemcami czy Luksemburgiem. Zmobilizowano tysiące policjantów i celników. Po zamachach Hollande zapowiedział jeszcze większe przykręcenie śruby kontroli, ale nie oznacza to, że przybysza z zewnątrz legitymującego się paszportem nie wpuszczą. Po to jednak, by móc policji rozwiązać ręce, trzeba wprowadzić stan wyjątkowy. To ułatwia rewizje, również te przeprowadzane w piwnicach blokowisk na tak zwanych społecznie trudnych przedmieściach, gdzie znajdują się magazyny broni, w tym automatycznej. Niemniej François Hollande po krótkim wystąpieniu tuż po zamachach rzucił jeszcze jedno zdanie: „Trzeba zneutralizować terrorystów i przywrócić bezpieczeństwo we wszystkich dzielnicach miast – nawet tych najtrudniejszych”. Łatwo powiedzieć, ale jak mają to zrobić policjanci, lekarze, strażacy bojący się tam zaglądać, bo dla mieszkańców są synonimem „Republiki”, czyli tego, czego oni z serca nienawidzą. Zupełnie jak islamiści.
Analiza materiałów DNA jest utrudniona, gdyż szczątki terrorystów kamikadze są rozrzucone na dużym obszarze. Jednak dzięki liniom papilarnym pobranym ze zwłok zamachowców policji francuskiej udało się już potwierdzić, że jednym z nich był 30-letni Francuz.