Młynarze od prawdziwego chleba
Rodzina, tradycja, smak. W młynie w Skokowej wszystko łączy się w jedno. Dzięki ludziom, którzy wiedzą, co w życiu jest naprawdę ważne.
Nie ma złej drogi po dobrą mąkę. Tak można pomyśleć, telepiąc się kiepską nawierzchnią od Wrocławia w kierunku Obornik Śląskich i Strupiny. Potem tylko skręt w lewo, niemal przy stawie, i młyn już widać. Bajkowy. Z czasów, gdy chleb prawdziwie pachniał i nikomu nie było w głowie, by dosypywać do niego polepszaczy. – Przyjeżdżają do nas z Wielkopolski, Kujaw, a nawet z Niemiec i Belgii. W progu wita mnie Jerzy Sznajder, młynarz od pokoleń. A jego syn Grzegorz dorzuca, że regularnie raz w tygodniu wysyła paczki w różne strony Polski. Wystarczy, że ktoś raz upiecze chleb lub ciasto z mąki Sznajderów, a uzależnia się na dobre. – Dbamy o jakość, bo firmujemy towar własnym nazwiskiem.
Wąchają, dotykają,
oglądają
A czemu właściwie ona taka niezwykła, ta mąka? Uśmiechają się zagadkowo i prowadzą do młyna. Zbudowany na początku XX wieku, kryje wiele tajemnic. Zapach ziarna, kurzu, drewna i czegoś nieuchwytnego. Może ciężkiej pracy i serca, które zostawiali tu kolejni młynarze i ich rodziny. Coraz mniej jest takich miejsc i coraz mniej osób, które rozumieją, że to nie tylko zbiór żeliwnych maszyn i pomieszczenie do mielenia zboża. Taki młyn żyje własnym życiem. Trzeba nawiązać kontakt z jego duszą, żeby był łaskawy i wciąż działał.
– Ale przydają się też praktyczne umiejętności – uśmiecha się przekornie Jerzy Sznajder, który w Skokowej spędził całe życie. Przyjechał tu z rodzicami jako miesięczne niemowlę i nikt od niego nie zna lepiej młyńskiego organizmu. – Kto by przypuszczał, że zawód frezera okaże się tak przydatny, gdy będę musiał samodzielnie dorabiać części, sztukować pasy, wymieniać tuleje – wylicza. – Takich części już nigdzie nie ma. Żeby wciąż mielić mąkę, trzeba być kreatywnym.
A żeby mąka była idealna, ziarno musi przejść naprawdę ostrą selek- cję. W tym właśnie tkwi sekret jakości. – Nieraz się zdarzało, że odsyłaliśmy niezadowolonych rolników z powrotem do domu – opowiada Weronika Sznajder, żona Jerzego. Jej też nieobce są tajemnice zbożowej produkcji. Kiedyś, gdy mąż godził mielenie z pracą w kopalni miedzi, to właśnie ona wraz z teściową Janiną rządziły we młynie.
– Przyjmujemy tylko okrągłe, suche, złociste i grube ziarno. Wąchamy je, dotykamy. Nie może mieć zapachu grzybów, pleśni, nieświeżości. Brudnego nie kupujemy. – U nas zgadza się także rachunek ilości ziarna i wytworzonej mąki – dodaje Jerzy. – Ze 100 kg zboża uzyskujemy 48 kg mąki, 50 kg otrąb i 2 kg odpadów.
Zawsze tak było. W polsko-niemieckiej krwi Sznajderów krąży przekonanie, że wszystko należy robić porządnie, bez oszustwa. Mieć mniej, ale lepszej jakości. To nie było łatwe w 1955 roku, kiedy Zdzisław Sznajder, ojciec Jerzego, dostał przydział do pracy w Skokowej. Wcześniej pracował w kilku innych młynach. Jego ojciec zaś, Johan, prowadził je w Kramkowie w Prusach Wschodnich, a następnie w Skrzypcu na Opolszczyźnie.
Zdzisław przyjechał z żoną i trójką dzieci. Budynki były zdewastowane, maszyny częściowo rozkradzione. Wokół pusto, tylko pola, szopy i to- rowiska, bo do młyna „doklejona” była cegielnia. Po wojnie rozebrano ją po cichu, a wszystko, co dało się zabrać, zabrano. Pustkowie. Ani jednego drzewa. Teraz są ich setki. Pod chmury wybujały samosiejki, Sznajderowie zasadzili cały iglasty zagajnik. Miejsce z każdym rokiem piękniało. W 1995 roku udało się wysupłać kwotę, za którą gminna spółdzielnia chciała sprzedać młyn. W końcu z państwowego stał się prywatny. – Trzeba było wtedy zrobić generalny remont – wspomina Jerzy. – Ojciec powymieniał siatki w odsiewaczach, odnowił łuszczarki i wałki w mlewnikach. Młyn działał na pełnych obrotach, ustawiały się do niego kolejki. Gdy ojciec zmarł w 2001 roku, ja go zastąpiłem.
Frau Miller jest zachwycona
Jerzy fach miał w ręku, bo przez całe lata niemal każdą wolną chwilę spędzał z tatą we młynie. Znał się na robocie i uczył jej swoich synów. Ale oni mieli własne pasje: Grzegorz skończył polonistykę, Marek szkołę gastronomiczną. Dziś pomagają ojcu z doskoku. Grzegorz przyjeżdża z Wrocławia w każdy weekend, a w lipcu lub sierpniu stara się kilka dni urlopu spędzić z rodzicami w Skokowej na czyszczeniu, doraźnych naprawach i dezynsekcji młyńskich szkodników. – Taki system