Witamy w wodnej utopii
23
przygotowali pełną dokumentację i – zachęcani przez Słowaków – zbudowali infrastrukturę po polskiej stronie. Daremnie czekali na ostateczną zgodę na eksploatację. Co to oznacza dla „Muszynianki”? Na pewno nie kłopoty finansowe.
– Minione lato mieliśmy rekordowe. Wiedzą o tym nasi spółdzielcy i z udawanym żalem mówią, że trudno, co robić, najwyżej więcej skapnie im na święta – śmieje się Leszek Cidyło.
Niedobra chciwość
Kiedy się zajrzy w wyniki sprzedaży spółdzielni, staje się jasne, że tu szklanka jest w połowie pełna: według szacunków „PB”, „Muszynianka” w tym roku przekroczy rekordowe 160 mln zł. Historycznie najlepszy będzie też zysk netto: około 40 mln zł. Dość niespotykaną marżą netto wynoszącą 25 proc. może się pochwalić organizacja, która w kapitalizmie przechodziła kilka restrukturyzacji, ale nikogo nie zwolniła. Dziś zatrudnia ledwie 70 osób, a szeregowym pracownikom płaci znacznie powyżej rynkowej średniej (nie uwzględniając premii od zysku dla członków spółdzielni). Więcej: pensję szefów „Muszynianki” ustala rada wybierana przez spółdzielców. Zazwyczaj jest to maksymalnie trzykrotność najniższego wynagrodzenia w firmie.
Tu chciwość nie jest dobra. Nie jest tajemnicą, że „Muszyniankę” chcieli kupić wszyscy światowi producenci napojów działający w Polsce.
– Teraz już nikt do nas nie przychodzi. Wiedzą, że nam nie chodzi o to, żeby szybko napompować balon, sprzedać go za górę pieniędzy i stać się trybikiem w korporacji i jej drabince kosztowej – deklaruje Ryszard Mosur, z wykształcenia technolog żywności, 38 lat stażu w „Muszyniance”, od 35 lat pracujący niemal ramię w ramię z Leszkiem Cidyłą.
– My lubimy tę pracę, chcemy tu pracować do emerytury i zostawić coś po sobie dla następnych pokoleń mieszkańców regionu Muszyny i Krynicy – dorzuca Kazimierz Hamernik, kierownik produkcji, w spółdzielni od 28 lat.
Smak hegemonii
Lekko licząc, „Muszynianka”, która ma 160 mln zł w kasie z zysków z lat poprzednich, na rynku warta jest jakieś 0,5 mld zł. Ale to tylko zabawa w hipotezy, których nikt nie sprawdzi. Tu jest też drugie dno: światowych potentatów kusił głównie nie styl zarządzania spółdzielnią i jej rodzinna atmosfera. Korporacje nęciła świadomość, że nie każda woda to Muszynianka. Bo dla laika cóż to trudnego – wywiercić dziurę w ziemi, podłączyć trochę maszyn, dać reklamy i zalewać Polskę kolejną marką wody. Na scenę wkraczają jednak nauka i świadomość konsumenta, coraz częściej uważającego, że życie jest za krótkie, by pić złą wodę. Słowacy mawiają: czysta woda to pierwsze lekarstwo. A Muszyniankę niektórzy medycy traktują jak produkt leczniczy. Dlaczego? Bo minerały w wodzie są trzykrotnie lepiej przyswajane niż syntetyczne suplementy. Muszyński wysokozmineralizowany napitek jako jedyny – z masowo butelkowanych wód w Polsce – znacznie przebija 100 mg magnezu na litr przy ponad 200 mg wapnia (polecana przez dietetyków proporcja 1:2!) i 1,5 tys. mg wodorowęglanów. Ten typ szczawy to też cud-miód w ustach dzięki niskiej zawartości siarczanów i sodu. Ta woda ma niepowtarzalny smak – powie każdy, kto spróbował Muszynianki.
Syntetyczna produkcja takiej wody jest możliwa, ale nieopłacalna ekonomicznie. W okolicach Krynicy nie brakuje źródeł, które mają jeszcze lepsze właściwości zdrowotne niż Muszynianka, ale ich wydajność to ledwie kilkaset litrów na godzinę, więc pozostają jedynie lokalną atrakcją dla kuracjuszy z sanatoriów. Efekt? Muszynianka w swojej kategorii – wód wysokozmineralizowanych – jest hegemonem.
– Kontrolujemy ponad 50 proc. tego rynku w kraju – chwali się prezes spółdzielni.
Kaprysy skał
Od lat ambitni producenci pozyskują koncesje na poszukiwanie wód leczniczych i wiercą w dolinie Popradu, licząc, że trafią na przezroczyste złoto o składzie zbliżonym do ideału z Muszyny. Rezultaty są mizerne. Zdarzają się świetne źródła, ale mało wydajne. Zdarzają się spore zasoby, ale kilkukrotnie mniej nasycone magnezem. Wychodzi na to, że dziesiątki lat temu, w głębokim PRL, traf chciał, iż z wielu pomniejszych lokalnych spółdzielni z koncesjami na wydobycie wody akurat „Muszynianka” wbiła wiertło tam, gdzie układ skał i minerałów powoduje, że przesączająca się przez tysiące lat woda gruntowa tworzy podziemne jeziora o wyjątkowym składzie chemicznym. Dość powiedzieć, że „Muszynianka” do zakupu słowackich złóż za Popradem nie była w stanie skokowo zwiększyć produkcji, wciąż bazując głównie na odwiertach sprzed lat. Ot, uroki geologii: obszar „muszyniankonośny” jest kapryśny i mały, ledwie jakieś 5 –6 kilometrów kwadratowych. Największą eksplorację prowadzi na nim lider, jednak trzeba około 3 lat, by móc zacząć eksploatować znalezione źródła. Stąd atrakcyjność przedsięwzięcia po słowackiej stronie.
Pusto wszędzie
– Moglibyśmy sprzedawać dużo więcej wody. Zapotrzebowanie hurtowni jest tak wielkie, że pracujemy na trzy zmiany przez całą dobę, 18 tysięcy butelek wyjeżdża co godzinę z taśmy. A niech pan spojrzy na nasz magazyn teraz, jesienią – mówi Leszek Cidyło, prezentując puste hale.
Słowackie źródła przyniosłyby wysoką falę wzrostu przychodów i zysków spółdzielni.
Leszek Cidyło szacuje, że byłoby to około 50 proc. produkcji i w tabelach. Nic dziwnego, że dla „Muszynianki” to największe przedsięwzięcie inwestycyjne w historii. Choć słowacka łąka musi jeszcze poczekać, nie oznacza to, że spółdzielnia pozostaje w blokach startowych ze swoją najdroższą wodą z rynkowej czołówki.
– Planujemy duże inwestycje wydobywcze i wymianę parku maszynowego. Zwiększymy produkcję bez źródeł, o które toczy się spór – zapowiada Ryszard Mosur.
Oto „Miś”
Klasyczne molochy spożywcze patrzą na „Muszyniankę” zazdrośnie, ale nieco z przymrużeniem oka. Phi, skansen rodem z „Misia” Barei, żaden tam gospodarczy tygrys.
–U szerokiej publiczności hasło „spółdzielnia” wywołuje skojarzenia z kołchozem czy totalnym bałaganem – przyznaje Leszek Cidyło.
Siedzimy w eleganckiej zabytkowej willi Karpacka z widokiem na krynicką Pijalnię Główną. Tu pracuje administracja spółdzielni. Tu też stoi szafa z trofeami, m.in. od siatkarek z Muszyny sponsorowanych przez producenta wody, i szklane butelki z poprzedniego wieku z nieco archaicznymi etykietami.
Jak to się stało, że założona w 1951 r. organizacja dożyła eldorado, zamiast przepaść w wyścigu z prywaciarzami? Leszek Cidyło i Ryszard Mosur twierdzą, że unikalne zasoby to jedno, a drugie to właśnie charakter zarządzania, ten firmowy „miś na miarę naszych możliwości”. W Muszynie nikt nie zawraca sobie głowy teorią i praktyką z opasłych tomów Druckera czy Welcha. Nikt nawet nie udaje, że miał pozycje guru zarządzania w ręku. Muszynianka swój spółdzielczy charakter wykuwała przez dekady – po tym, jak w PRL miała nawet 300 spółdzielców robiących m.in. słodycze, ubrania, buty i fryzury, musiała się odnaleźć w nowych realiach. Wszystkie nierentowne działy zamknięto, niektórzy pracownicy poszli na wcześniejsze emerytury. Ostały się branże mięsna i woda, dotychczas sprzedawana głównie na potrzeby akcji żniwnych czy kopalń.
– Choć niekiedy na pewno część spółdzielców miała pokusę przejedzenia wszystkich zysków, to jako wspólnota obraliśmy strategię inwestowania każdej zarobionej złotówki i obsesyjnej wręcz kontroli jakości produkcji. A jednocześnie jako cel wyznaczyliśmy nie prostą maksymalizację zysków, lecz zrównoważony rozwój, na pierwszym miejscu stawiający dobro wszystkich właścicieli, czyli spółdzielców i lokalnej społeczności – tłumaczy Ryszard Mosur.
Bierzcie i pijcie
Unikalna woda nasyca zatem spółdzielców dwojako. Nie lubią mówić o zyskach i ich podziale, ale nie jest tajemnicą, że nowe mercedesy i bmw zaparkowane przed Karpacką nie są za kredyty, których zresztą producent wody od zawsze unikał jak ognia.
W zeszłym roku 13 mln zł, czyli jakaś jedna trzecia profitów, poszło na dywidendę dla spółdzielców. A ci z własnej woli, niezmuszani przepisami, wykonują w swoim laboratorium ponad 200 testów wody dziennie, wiedząc, że z dostępem do ograniczonego zasobu jedynie wewnętrzny problem jakościowy może podminować ogólnopolski szał na „Muszyniankę”. Ten rzekomy skansen to dream team z mocno ukształtowanym charakterem. Z roku na rok w toku transformacji w spółdzielcach ugruntowywało się przekonanie, że skoro jest dobrze, to po co coś zmieniać. Poprzedniczka Ryszarda Mosura prezesowała przez ponad 20 lat, aż do emerytury, na której, jako członkini spółdzielni, ma udział w zyskach organizacji. Maria Janas przekształciła „Muszyniankę” w organizację, która, korzystając z podziemnych źródeł, po cichu zalewa lokalną społeczność szczodrością – czymś, co korporacje nazywają społeczną odpowiedzialnością. Że całość brzmi nieco jak lewacka utopia? Na miejscu nikt do tego nie dorabia ideologii. Po prostu tak jest dobrze i tyle.
Szkoda łez
– Nasza samorządność, bezpośrednie relacje prowadzą do tego, że każdy jest po trochu swoim prezesem i innowatorem. Każdy wie, że jeśli poprawi coś na swoim odcinku, to przełoży się to na jego dobrobyt, a nie na kolejny milion na koncie właściciela czy prezesa. Ot, wielka tajemnica zarządzania – wykłada Leszek Cidyło.
Ciągle i tak jednak wraca słowacka czarna polewka. Zadra, ale prezesi za nic nie dadzą się namówić na narrację w stylu „usiedli na brzegu rzeki i płakali”. Wierzą, że nie wszystko stracone. A Słowacy im na to trawestują swoje przysłowie i piszą, że „popije jak Polak – za sześciu innych”.
Polacy znów swoje – tłumaczą, że przecież eksploatują źródła odnawialne, z których nie wezmą więcej wody, niż jej napłynie. A jak się okaże, że koniec końców „to nemôže byt Poliaci”? To i tak będzie dobrze.