Pistolet i róża
Tytułowy „pistolet” to jeden z najsłynniejszych gitarzystów rockowych, czyli Slash. Gra wystrzałowo. Muzyk wystąpił niedawno w łódzkiej Atlas Arenie. Naprawdę nazywa się Saul Hudson, urodził się 50 lat temu w Londynie i w zestawieniach najlepszych rockowych gitarzystów zwykle jest w pierwszej piątce. W rankingu opublikowanym w 2009 roku przez tygodnik „Time” był nawet na drugim miejscu, tuż za Jimim Hendrixem.
W latach 1985 – 1996 Slash zasłynął jako członek amerykańskiej grupy o dźwięcznej nazwie Guns N’Roses (Pistolety i róże). Stąd „pistolet”. A dlaczego tylko jedna róża? Bo chodzi o wyjątkowego gościa łódzkiego koncertu, którym była popularna polska wokalistka. O niej jednak za moment, ponieważ nie była ona jedyną niespodzianką, jaką przygotowali dla publiczności organizatorzy. Pierwszą była gruntowna rewizja, jakiej fani Slasha musieli się poddać przed wejściem do obiektu. Mimo kolejki i dłuższego niż zwykle czasu oczekiwania nikt nie protestował. Koncert odbywał się bowiem tydzień po tragicznych wypadkach w Paryżu, gdzie miały miejsce terrorystyczne ataki, w tym jeden – zakończony krwawą masakrą – podczas występu grupy rockowej. Mając w pamięci tamte wydarzenia, organizatorzy spotkania ze Slashem postanowili dmuchać na zimne.
Nie był to jedyny moment, kiedy serca fanów Slasha mocniej zabiły na wspomnienie ofiar ataku na francuską stolicę. Podczas utworu „Starlight” widzowie unieśli w górę telefony z włączonymi światełkami, solidaryzując się w ten sposób z pogrążonymi w smutku bliskimi ofiar tragedii.
Epizod z rozświetleniem sali widowiskowej latarkami komórek był jednym ze spokojniejszych fragmentów koncertu. Na ogół przeważał ostry rock. Slash słynie z energicznego temperamentu, a muzycy towarzyszący dotrzymywali mu kroku. Utwór „You’re A Lie”, pochodzący z drugiej płyty solowej artysty („Apocalyptic Love”), otworzył koncert i rozgrzał publiczność. Slash tradycyjnie był w czarnym cylindrze i ciemnych okularach. Te charakterystyczne sceniczne atrybuty są z nim od czasów, kiedy współpracował z Guns N’Roses. Słynna kapela powstała 30 lat temu w Los Angeles i zadebiutowała albumem „Appetite for Destruction” (1987), na którym znalazły się nagrania „Welcome to the Jungle”, „Paradise City” i „Sweet Child O’Mine”. Zwłaszcza temu ostatniemu utworowi Slash zawdzięcza uznanie krytyków i światową popularność, a to głównie dzięki fenomenalnemu riffowi, który uchodzi za jeden z najlepszych w historii rocka. Płyta „Appetite for Destruction” rozeszła się w nakładzie 28 milionów egzemplarzy i jest najlepiej sprzedającym się rockowym debiutem.
Po opuszczeniu Guns N’Roses Slash wydawał płyty jako lider formacji Slash’s Snakepit i Velvet Revolver. Dwa albumy – w tym ostatni, jak dotąd, zatytułowany „World On Fire” – są sygnowane pseudonimem Slash oraz nazwiskiem wokalisty, z którym gitarzysta od dłuższego czasu współpracuje. Tym wokalistą jest Myles Kennedy, znany z formacji Alter Bridge. Na okładce „World On Fire” widnieje też nazwa sekcji rytmicznej The Conspirators, którą tworzą Brent Fitz (perkusja) i Todd Kerns (gitara basowa). Cała trójka dzielnie towarzyszyła w Łodzi gitarzyście. Dodatkowo na drugiej gitarze grał w Atlas Arenie Frank Sidoris.
Z członków zespołu Slasha wyróżniał się zwłaszcza Myles Kennedy. Śpiewał fantastycznie, a do tego utrzymywał świetny kontakt z publicznością, mimo że nie miał do pomocy żadnych rekwizytów. Zabrakło telebimów, które pozwalałyby z miejsc oddalonych od estrady oglądać twarze artystów, jak to było m.in. podczas występów Erica Claptona i Leonarda Cohena w tym samym obiekcie. Oprócz wyświetlanego na ekranie za estradą obrazu z nazwą zespołu i rysunkową żółtą twarzą w cylindrze nie było innych dekoracji. Widocznie artyści lub organizatorzy koncertu uznali, że widzom wystarczy sama muzyka. Ta rzeczywiście była wy- strzałowa. Podczas drugiego utworu („Nightrain”) oprawę wzbogacili fani zgromadzeni w prestiżowej – przeznaczonej dla widzów ze specjalnymi biletami – części widowni, tuż przed estradą. Otrzymali oni przed koncertem czarne cylindry, które mieli najpierw nosić na głowach, a podczas „Nightrain” podrzucać. Tak też zrobili. Efekt udany. Przy dźwiękach przeboju z debiutanckiego albumu Guns N’Roses las czarnych cylindrów zakwitł nad głowami fanów.
„Nightrain” to nie jedyny hit z repertuaru dawnej kapeli Slasha, który muzycy zaprezentowali. W sumie było ich sześć. Pozostałe utwory pochodziły z albumów solowych Slasha lub wydanych przez niego pod szyldem grupy Velvet Revolver. Prawie wszystkie śpiewał Kennedy. W dwóch usłyszeliśmy głos Todda Kernsa. Najdłuższą gitarową solówkę zaprezentował Slash w kompozycji „Rocket Queen”. Można było się przekonać, dlaczego muzyk zaliczany jest do czołówki gitarzystów rockowych.
Największa niespodzianka wieczoru miała jednak dopiero nadejść. O ile Slash rzadko podchodził do mikrofonu, o tyle po utworze „Anastasia” pozwolił sobie na dłuższą zapowiedź. Przedstawił wokalistkę, która na krótko zastąpiła przy mikrofonie Mylesa Kennedy’ego. – Kocham was! – oznajmił gitarzysta, po czym dodał: – Będzie teraz coś wyjątkowego. Utrzymywaliśmy to w tajemnicy. Mamy dla was specjalnego gościa z Polski, który teraz z nami zaśpiewa. Kogoś utalentowanego i pięknego. Dodę!
Wtedy właśnie Slash zagrał swój genialny, wielokrotnie wyróżniany, riff, a Dorota Rabczewska zaśpiewała „Sweet Child O’Mine”, chyba najsłynniejszy hit z repertuaru Guns N’Roses. Wcześniej wykonywała go podczas swoich koncertów, więc nie miała z piosenką problemów. Tyle że był to chyba jej pierwszy występ przy tak mistrzowskim akompaniamencie. Nie dorównała genialnej interpretacji Axla Rose’a, który w Guns N’Roses konkurował ze Slashem o prymat lidera, ale nie wypadła źle.
Później jeszcze była prezentacja muzyków. Po niej utwór „Slither” z repertuaru grupy Velvet Revolver, a na bis „Paradise City”, też z pierwszej płyty Guns N’Roses. Wtedy już wszyscy w Atlas Arenie śpiewali z Kennedym, obsypywani deszczem konfetti.