Szatan na finiszu
Zygmunt Hanusik: Mam ptaki, kobietę przy boku i święty spokój
chałem dalej, a za mną na motorze, trener Jerzy Kuś. – Dogonił mnie i zapytał, czy nie chciałbym się ścigać. Odmówiłem, bo nie myślałem o kolarstwie, chciałem grać w piłkę.
Kilka dni później dowiedział się, że jest wyścig, a on miał mecz. Kolega przygotował mu kartę zawodniczą. Buty pożyczył, koszulkę naszykowała mu mama. Jechał w piłkarskich spodenkach. – Odjechaliśmy w trójkę z 80-osobowego peletonu. Nie miałem żadnej taktyki. Jeden z rywali mnie popchnął. Wylądowałem w rowie i połamałem rower, ale i tak byłem trzeci.
– Zdecydowałem, że rezygnuję z piłkarstwa. Miałem już licencję Górnika Lędziny i zostałem w tym klubie. Występowałem w jego barwach do zakończenia kariery. Na początku nie było mu łatwo. Waleczny, niepokorny – płacił sporą cenę za siłę charakteru. Musiał nawet oddać kolarską licencję. Podczas wyścigu w Rzeszowie złapał gumę i gonił peleton. – Holowałem się za warszawą, sędziowie to zauważyli i zostałem zdyskwalifikowany na pół roku. Potem była amnestia z okazji 20-lecia PRL-u i mnie odwiesili. Tak jak złodziei i innych kryminalistów.
Ścigał się coraz lepiej, najpierw w lokalnych reprezentacjach. – Tam byli najlepsi zawodnicy. Wygrałem m.in. mistrzostwa Śląska i powołany zostałem do reprezentacji. Wystartowałem w Wyścigu dookoła Polski. Zwyciężyłem w dwóch etapach. Wygrał Stanisław Gazda. Trafiłem do kadry narodowej. Najpierw trenował nas Władysław Wonder, a później Henryk Łasak. W drużynie byli już Staszek Gazda, Zenon Czechowski, Marian Kegel, Jan Magiera. Doskonali koledzy.
Znalazł się w szóstce zawodników, którzy mieli jechać w Wyścigu Pokoju w 1968 r. Wtedy była to bardzo prestiżowa impreza. Żyła nią cała Polska. Ludzie słuchali radia, oglądali transmisje w telewizji, dzieci grały w wyścig kapslami na podwórkach. On też w dzieciństwie emocjonował się tym wydarzeniem. I miał swoich idoli: Stanisława Królaka i Stanisława Gazdę.
W Wyścigu Pokoju mógł wystartować już dwa lata wcześniej, ale został wyrzucony z drużyny. – Na jednym z treningów ścigaliśmy się po koleinach w przymarzniętym śniegu. Jeden z braci Mikołajczyków, znany już zawodnik, tak mnie pchnął, że rozwaliłem łokieć aż do kości. Dogoniłem go i tak się odwinąłem, że poleciał do rowu ze złamanym nosem. Byłem wściekły, ale jeszcze młody, miałem 20 lat. Gazety napisały, że jest chuliganem. – Na szczęście, trener Łasak powiedział: „Trenuj, chłopie, poje- dziesz na następny obóz”. Widać dostrzegł we mnie kolarską krew.
W czterech Wyścigach Pokoju zajmował wysokie pozycje. Piątego, w Berlinie, nie skończył, bo złamał obojczyk. – Wywrócił się Francuz, a ja na niego. Na nas poleciało kolejnych 40 zawodników. Wielka kraksa. Podobnie było podczas igrzysk olimpijskich w Meksyku w 1968 r. Niedługo po starcie wpadł na zawodnika z Afryki, a na niego następni. Połamał koło. Było tylu pokrzywdzonych, że nie mógł liczyć na pomoc. – Zobaczyłem leżącego, nieprzytomnego zawodnika. Zabrałem koło z jego roweru i założyłem do swojego, ale peleton był już daleko z przodu. Dotarłem do mety 40 minut za zwycięzcą.
Wspomina, jak przed jednym z wyścigów Edward Gierek zaprosił zawodników przed trybunę i każdemu życzył powodzenia. Był ostatni w kolejce. – Klepnął mnie w ramię i powiedział: „Pamiętajcie Hanusik, ścigacie się za Śląsk. No i za Polskę”.
W 1970 r. „Trybuna Ludu” obiecała naszym kolarzom po 20 tysięcy złotych. – Wtedy to były wielkie pieniądze, bo średnia pensja wynosiła dwa tysiące. Okazało się jednak, że gazeta nie ma takiej kwoty, ale zaprosił nas do siebie premier Józef Cyrankiewicz i każdemu wręczył kopertę, w której było 20 tysięcy. Za uzyskane w tamtym czasie za wyścigi pieniądze mogłem kupić mieszkanie w Tychach.
Niestety, nasz mistrz, o którym mówiono „szatan na finiszu”, miał pecha. Pięć wstrząsów mózgu, dwa razy złamanie obojczyka, uszkodzone ścięgna Achillesa. – Stłuczeń i zadrapań to nawet nie liczę. Ale tak bywało, jak się ze sto metrów jechało na pełnej szybkości łokieć w łokieć z rywalem. Kto pierwszy popuścił, ten przegrywał.
Pojechał na staż do Francji i wygrał 29 wyścigów. – Tam już ścigałem się za pieniądze. Mogłem trafić do zawodowego klubu, ale nie wyszło. Do dziś nie wiem dlaczego, bo miałem to obiecane. Po roku zakończył karierę. – Zmieniłem branżę. Przerzuciłem się na pieczarki. Zniechęcili mnie do pracy w sporcie, choć miałem już uprawnienia instruktora I klasy i mogłem objąć każdy klub. Musiałem zarabiać pieniądze. Pieczarkami zajmowałem się prawie piętnaście lat. Dobrze mi szło.
– W 1993 r. grupa starych komunistów zaproponowała mi, żebym wystartował w wyborach samorządowych. Zostałem radnym z listy SLD. Pieczarki już tak nie szły, była duża konkurencja, więc dałem się namówić. Radnym był jedną kadencję, bo w kolejnych wyborach SLD przepadło. I wtedy szef WKU w Tychach płk. Andrzej Kukuła namówił go do reaktywowania sekcji kolarskiej w Górniku Lędziny. Zaczął pracować jako trener. – Wychowałem kilku dobrych kolarzy, m.in. olimpijczyka Jarosława Kohuta. Mieliśmy dobre wyniki, a ja satysfakcję. Potem przeszedł do KTS Tychy. Pracuje tam do dzisiaj jako trener i organizator Tyskiego Kryterium Fiata. – Odbyło się już trzynaście wyścigów. Trenuję też chłopaków, przygotowuję wyścigi dla młodzieży. Daje mi to dużo radości.
– Trudno mierzyć się z dzisiejszą rzeczywistością i prawami, jakie rządzą, bo liczy się tylko pieniądz, a nas wychowano w biedzie. Cieszyło, kiedy coś o mnie napisali albo w telewizji pokazali. Cieszyło, że robiłem coś dla ludzi. Dziś sport to biznes, w którym króluje patologia. Wyniki, rekordy osiąga się na siłę, kosztem zawodnika. A ja robię swoje i jest mi dobrze. Mam ptaki, kobietę przy boku i święty spokój. I tak już chyba będzie do grobowej deski, choć na razie nigdzie się tam nie wybieram.
togaw@tlen.pl
Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.