Zabrakło sapera
Nie miałem zamiaru zajmować się już tematyką katastrofy smoleńskiej, bo był on wywracany na wszystkie sposoby jak dziurawa kieszeń żebraka przez fachowców i pseudofachowców.
Sprowokował mnie do napisania tego listu Pan Prezydent Andrzej Duda, który przez całą kampanię prezydencką unikał tematu smoleńskiego, a po uzyskaniu mandatu na urząd prezydencki uznał za najważniejsze swoje zadanie postawienie pomnika ofiarom katastrofy smoleńskiej, a nawet ustalił jego miejsce. Ja uważam, że z pomnikiem należy poczekać, bowiem nie zakończono jeszcze śledztwa.
Dziś wiemy, że w samolocie nie było żadnego wybuchu. Czekaliśmy na potwierdzenie tej wiadomości pięć lat, a można było to ustalić już w dniu katastrofy, gdyby do komisji Millera zaproszono sapera-minera.
Piszę to na podstawie swoich doświadczeń, gdyż na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku jako saper oczyszczałem teren po pozostałościach drugiej wojny światowej. Wraz z kolegami wysadziliśmy w powietrze kilkadziesiąt ton niewybuchów i innych niebezpiecznych materiałów, używając do tego celu setki kilogramów trotylu. Wiem, jak wyglądają przedmioty i najbliższa okolica po wybuchu z użyciem trotylu. Przy takim wybuchu nie zachowałyby się w całości szyby w okienkach, które we fragmentach samolotu były nienaruszone. Na podstawie doniesień prasowych wiem, że samolot był technicznie sprawny (...).
Próbowano na siłę znaleźć związek między katastrofą a wykrytymi przez komisję Millera nieprawidłowościami, o czym pisała także ANGORA. 10 kwietnia 2011 r., jadąc do Katynia, aby zapalić znicz na symbolicznym grobie mojego ojca, zajechałem do Smoleńska, aby spojrzeć na panoramę miejsca katastrofy, porozmawiać z mieszkańcami i wyrobić sobie zdanie o tej tragedii.
Otóż dnia 10 kwietnia 2010 roku nie było warunków atmosferycz- nych na to, aby skromnie wyposażone lotnisko smoleńskie mogło przyjąć jakikolwiek statek powietrzny. Przekonała się o tym załoga jaka, która, bodajże za drugim podejściem, wylądowała i powiadomiła Warszawę, że nad lotniskiem zalega gęsta mgła.
Przez pięć lat nie mogłem się przemóc, aby na tę katastrofę spojrzeć pod kątem odpowiedzialności personalnej. Myślałem, że prokuratorzy w mundurach znają regulaminy obowiązujące w wojsku i w krótkim czasie wyjaśnią, kto jest odpowiedzialny za spowodowanie katastrofy. Trzydzieści lat temu w wojsku obowiązywała zasada, że dowódca jednostki wojskowej (a samolot był wojskowy) odpowiada za podległych mu żołnierzy, pracowników cywilnych i znajdujący się w ewidencji wojska sprzęt.
Jeżeli nic się w ciągu tych trzydziestu lat nie zmieniło, to tylko należało ustalić, kto był dowódcą statku powietrznego. Na pewno dowódcą nie był kpt. Arkadiusz Protasiuk, bo nie on meldował Prezydentowi gotowość wykonania zadania. Meldunek ten przed wejściem Prezydenta do samolotu składał gen. Błasik, tym samym obejmując dowództwo statku powietrznego. Prokuratura winna jedynie ustalić, czy gen. Błasik, meldując gotowość wykonania zadania, wiedział, że jest ono niewykonalne.
Jeżeli poinformował o tym Prezydenta i samolot wystartował, to ewentualne skutki takiej decyzji obciążają również Prezydenta.
O generale Błasiku mówi się, że był profesjonalistą w każdym calu, bardzo dobrym lotnikiem, dbającym o bezpieczeństwo. Dlaczego więc nie wydał kpt. Protasiukowi polecenia odejścia na inne lotnisko, skoro do niego należała decyzja? Ten lot nie był zadaniem bojowym w czasie wojennym, które żołnierz musi wykonać za wszelką cenę, nawet za cenę życia. W czasie pokoju żołnierz musi dołożyć maksimum wysiłku, aby wykonać zadanie, ale z zachowaniem życia.
Musimy zrozumieć, że kontynuowanie śledztwa niczego już nie wyjaśni, a jak długo będzie ono trwało, tak długo Rosjanie nie oddadzą wraku samolotu (...).
SAPER Kolumny opracowała: MAŁGORZATA KRUCZKOWSKA