Egzekucja innego człowieka
Przez kilkanaście dni pan Jerzy próbował tłumaczyć wszystkim dookoła, że nie jest wielbłądem, czyli dłużnikiem. Kto sprawił, że niewinnemu mieszkańcowi Warszawy zajęto wszystkie konta i bez żadnego powodu próbowano zabrać kilkadziesiąt tysięcy złotych?
Położony na obrzeżach miasta nowy budynek – choć spory – nie rzuca się w oczy, bez trudu znajduję kamery obserwujące każdy zakątek obejścia. Czerwona tablica na frontowej ścianie informuje, że to siedziba kancelarii publicznego funkcjonariusza. Na razie, nie wprowadzono obowiązku wywieszania drugiej – informującej, że nietypowi publiczni funkcjonariusze, do których należy szef tej kancelarii, działają jak prywatne firmy: im więcej pieniędzy „wycisną” z rynku, tym będą bogatsi. Szyld głosi, że to kancelaria komornika sądowego.
W obszernym, surowym i pustym hallu dwóch smutnych mężczyzn za grubą ladą broni dostępu do wnętrza kancelarii. Znają formułki: „pana komornika nie ma…, przyjmuje we wtorki…, proszę zostawić wiadomość…, proponujemy skontaktować się z rzecznikiem…”. Podobną do mnie bezsilność muszą czuć ci wszyscy, którzy przychodzą tu w swoich sprawach, nierzadko gardłowych – tacy jak pan Jerzy. Ale gdy maszyna mieli, nie wolno jej przeszkadzać – nawet jeśli ma się rację. Właśnie takie sytuacje stają mi przed oczami, gdy słyszę, jak kolejny dziennikarz dziwi się, czemu wyborców nie porwała wizja kwitnącej Polski.
Czerwona kreska na koncie
Ten rok to dla Jerzego Matuszewskiego, kierownika produkcji w fabryce tworzyw sztucznych, czas fatalny: nieszczęśliwy wypadek na motorze, długa rehabilitacja, niedługo później śmierć ukochanej mamy. Kiedy 17 października wrócił z pogrzebu do domu na warszawskim Rembertowie, usiadł do komputera, chciał się tylko upewnić, że płatności z bankowego konta zostały prawidłowo wysłane: – Przesuwam myszką, patrzę, a tu na koncie nieznana czerwona kreska. Czytam: zajęcie komornicze. Na, bagatela, ponad 27 tysięcy złotych. Osłupiałem. Przecież nie mam i nie miałem żadnego długu!
Był weekend, więc dzwoniąc na bankową infolinię, pan Jerzy odbił się od ściany – pracownik nie znał szczegółów zajęcia. W poniedziałek z samego rana był już w siedzibie banku, gdzie wręczono mu urzędową kartkę: „zajęcie dłużnikowi wierzytelności z rachunku bankowego”. Z suchego dokumentu pełnego prawnych sformuło- wań dowiedział się, że łódzki komornik Piotr Pietrasik prowadzi egzekucję na zlecenie wrocławskiego Eurobanku. Pan Jerzy od razu zauważył, że coś jest nie tak: w miejscu danych dłużnika komornik wpisał jego imię i nazwisko, jego numer PESEL, ale też całkiem obcy adres, przy zupełnie innej ulicy, choć również w Warszawie: – Zadzwoniłem do kancelarii tego komornika, ale nawet nie dali mi go do telefonu. Jakaś sekretarka czy asystentka powiedziała mi, że „oni szczegółami się nie zajmują”, tylko wrocławska kancelaria, która wystąpiła do komornika z ramienia Eurobanku.
Kolejny telefon pan Jerzy wykonał do wrocławskiej kancelarii „Koksztys”: – Jakiś pracownik powiedział mi, że mój ojciec kilka lat temu wziął kredyt w Eurobanku i nie spłaciwszy go, zmarł, stąd teraz spadkobiercy, ja, mama i brat musimy pokryć zadłużenie. Tłumaczyłem mu, że to niemożliwe, że byliśmy ze sobą w rodzinie bardzo blisko i z całą pewnością nikt żadnego kredytu nie brał, ale czułem, że odbijam się od ściany.
Im dalej w las, tym bardziej groteskowa stawała się rozmowa z urzędnikiem „Koksztysa”. Okazało się, że kredyt został wzięty przez Jana Matuszewskiego w 2008 r., a ojciec pana Jerzego, także Jan Matuszewski, zmarł… dwa lata wcześniej. Prawdziwy kredytobiorca był też o dziesięć lat starszy, zupełnie inny adres i – co oczywiste – kompletnie inny numer PESEL. Pan Jerzy: – Coraz bardziej interesowało mnie, jak to możliwe, że nikt nie wykrył tak oczywistej pomyłki! Jeśli to pomyłka, a nie ordynarne oszustwo.
Pracownik kancelarii wpadł podczas rozmowy na oryginalny sposób wyjaśnienia sprawy – pan Jerzy miał udowodnić, że… nie jest wielbłądem. – Miałem przesłać mu dokumenty ojca, on sobie popatrzy i zastanowi się, co dalej zrobić. Znajomi słusznie doradzili mi, żebym nic nie wysyłał: „Człowieku, wyślesz, ktoś podmieni dane na umowie i się z tego nie wyplączesz do końca życia”. W takiej sytuacji można wierzyć nikomu.
Kiedy pan Jerzy odwrócił sytuację – poprosił o przesłanie kopii umowy kredytu, który rzekomo wziął jego ojciec – pracownik kancelarii twardo powiedział: „Nie dam”. – Nie znam się na prawie, ale oczywiste chyba jest, że najpierw trzeba udowodnić, że dług istniał, a nie odwrotnie – konkluduje rzekomy dłużnik.
Niecelowe wszczęcie
nie
Pan Jerzy postanowił sam znaleźć spadkobierców prawdziwego dłużnika. Pod warszawskim adresem, który wpisano w bankowe zajęcie, bez trudu znalazł sąsiadów zmarłego kredytobiorcy, ustalił też, gdzie można znaleźć jego dzieci. Wśród nich – dziś już wiemy – jest człowiek o tym samym nazwisku, co pan Jerzy, jednak w przeciwieństwie do niego nosi też drugie imię.
– Wszystkiego, co do dziś wiem w tej sprawie – podkreśla Jerzy Matuszewski – dowiedziałem się sam po bezprawnym zajęciu mojego konta! Nie dostałem nigdy żadnego upomnienia, listu, maila, niczego, co mogłoby zapowiadać taką burzę!
Jednocześnie pan Jerzy – żeby móc normalnie żyć – musiał z rodziną zro- bić wszystko, żeby „schować” resztki pieniędzy, których jeszcze nie zajął komornik. Nie było łatwo: konto żony zostało zajęte, zajęto też kolejne konto bankowe pana Jerzego, z którego spłacane były raty ubezpieczenia auta. W sumie: komornik zablokował wszystkie oszczędności pana Jerzego, jego żony, a także ich starszego syna, który gromadził fundusze na koncie taty.
Sytuacja stała się beznadziejna. Pan Jerzy: – Całymi dniami ganiałem, żeby jakoś ogarnąć sytuację, wiedziałem, że jeśli przestanę spłacać swoje codzienne zobowiązania, będzie „kaplica” – nie wygrzebię się z tego przez długie lata. Na szczęście w pracy poszli mi na rękę i dali wypłatę do ręki, dzięki temu uniknąłem blokady ostatnich pieniędzy. Żona założyła nowe konto – tylko na siebie, żeby w ten sposób uniknąć dalszych szykan.
Niespodziewanie kolejny ruch wykonała kancelaria „Koksztys”, która przesłała panu Jerzemu kopię pisma przekazanego 20 października komornikowi. Pismo ma zaledwie dwa zdania: „W imieniu wierzyciela, którego reprezentuję, wnoszę o umorzenie postępowania egzekucyjnego (…). Wszczęcie egzekucji było niecelowe”.
Pan Jerzy pomyślał, że to przełom, że teraz będzie mógł w spokoju wyjaśnić sprawę przedziwnej pomyłki bądź próby wyłudzenia pieniędzy. Nic z tego:
– 6 listopada zauważyłem, że komornik pobrał z konta w Paribas Banku 8603 zł. Nie było jeszcze sesji wychodzącej przelewów i pieniądze fizycznie „nie wypłynęły”, trzeba więc było działać szybko. Pomogli pracownicy banku, którzy natychmiast dzwonili do komornika i żądali w moim imieniu wyjaśnień, jakim cudem, mimo pisma wierzyciela odwołującego egzekucję, chce przejąć pieniądze. Udało się: komornik ustąpił, pieniądze nie zdążyły wyjść z konta.
Pan Jerzy nie ustąpił, złożył do prokuratury zawiadomienie o przestępstwie. Czytamy w nim: „Cała sytuacja doprowadziła mnie i moją rodzinę do krańcowego wyczerpania nerwowego i strachu, że zostaniemy ograbieni do zera w sytuacji, gdy jesteśmy całkowicie niewinni. Dziwi mnie, że w tak poważnej sprawie nikt nie sprawdził danych osobowych, zgadza się tylko nazwisko [dłużnika – aut.], ale nie zgadzają się numery PESEL, adresy, daty i potomkowie. Jak tak można?”.
Prokuratura rozpoczęła śledztwo. Zanim sprawdzi „jak tak można”, postanowiliśmy zrobić to sami.