Z ŻYCIA SFER POLSKICH
Henryk Martenka
Z czasów szkolnych pamiętam cotygodniowe apele, na których dyrekcja szkoły informowała, chełpiła się, pouczała lub łajała. Ktoś, kogo połajano przed tablicą w klasie, był mniej pohańbiony niż ten, kogo połajano przed frontem wszystkich uczniów. A przed frontem Europy połajano nas, Polskę i nie ma się czym chwalić, choćby partia władzy nie wiadomo jak zaklinała rzeczywistości. Wstyd.
Oglądałem wystąpienie polskiej premier lekko zażenowany. Z takiego apelu wraca się z czerwonymi uszami. Do tego nie samemu... Czy miły Legutko nie poczuł sromu, nie spłonił się, gdy Frans Timmermans wytknął mu: – Panie pośle, ma pan prawo mieć własną opinię, ale nie ma pan prawa mieć własnych faktów... Nie doszłoby do tego, gdyby rządząca partia nie wybrała kursu kolizyjnego, a wybrała, bo kolizje to specjalność Prawa i Sprawiedliwości, partii kochającej zagrywki zuchwałe. Alan Dershowitz, ekspert od zachowań zuchwałych, po żydowsku – hucpy, definiuje ją jako: „śmiałość, stanowczość, wysuwanie żądań tego, co się należy, podważanie tradycji, wyzwanie rzucone autorytetom, budzenie zgorszenia” (cyt. za: K. Kłopotowski „Geniusz Żydów”, Fronda 2015).
Kobieta premier rozbawiła mnie bezwiednym nawiązaniem do zdziwienia prezydenta Bronisława Komorowskiego. – Po co ten cały szum? – zaczepnie pytała w Strasburgu, niczym Komorowski przekonany o swej pozycji, u progu kampanii wyborczej, którą przerżnął popisowo. – Nic się nie stało, po co Europa zawraca sobie głowę Polską? Pani premier, która prawdę traktuje niczym chusteczkę higieniczną, udała w Strasburgu, że nigdy nie słyszała o traktatach unijnych, które przyrzekliśmy stosować. – Nikt nie ma prawa oceniać Polski! – przekonywała przekonanych, choć innych nie przekonała. Może dlatego paru polityków europejskich krzywiło się, jakby wąchali nieświeże foi gras.
Zabawnie było już wcześniej, gdy sposobiąc się do Strasburga, premier Beata, przez partyjne lizydupy zwana Wielką lub nowym europejskim liderem, dokonując nadludzkich wysiłków, by się pogodnie uśmiechnąć, monotonnie prawiła, jakim jesteśmy wspaniałym, silnym krajem. Brzmiało to tak samo wiarygodnie, jak wcześniejsze wystąpienie na tle ruin fabryki nici, która miała wyobrażać Polskę w gospodarczej ruinie. Świat dla polityków PiS-u to świat zero-jedynkowy, czarno-biały. To clou pisowskiej polityki. Zarazem to świat zaprzeczony, odwrócony. Wszak obowiązuje dogmat Kaczyń- skiego przyjęty jak wszystko w PiS, na kocią wiarę: nikt nikogo nie przekona, że białe jest białe, a czarne to czarne. Z tego intelektualnego brudu rodzą się groteskowe figury, jak choćby Solon pisowskiego ustawodawstwa, Piotrowicz, ciągle recytujący formułki w imieniu Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. Ale zgodnie z tym, co mówi prof. Staniszkis, dobrze znająca Kaczyńskiego, tylko tacy, jak Piotrowicz czy Kurski, ludzie dający sobie łamać kręgosłup mają szansę na partyjną karierę.
Wielce irytujący jest inny pisowski dogmat, mówiący o potrzebie obrony polskiej racji stanu. Że dopiero PiS potrafi dowieść, jak się jej naprawdę broni. Brzmi to z lekka komicznie, bo każde państwo ma własną rację stanu i każde dba o nią, jak o źrenicę. Chyba że PiS postrzega Polskę jak Naddniestrze... Jest bowiem faktem, że politycy pana Jarosława widzą świat inaczej: tam gdzie jedni widzą linię, oni widzą plamę; ktoś widzi wzlot, oni upadek; ktoś dumny jest z niepodległości, oni uważają ją jako niewolę. O kolorach już nie wspomnę, bo percepcja barw przez liniowych pisowców jest hańbą polskiej okulistyki. Być może powód tych różnic tkwi w tym, że przybyli do nas z odległej galaktyki.
Jeszcze jedną zabawną rzecz podpowiada Staniszkis. Otóż Kaczyński, dyktator dziecinny (uczona używa synonimu: infantylny), „chce widzieć wszystkich na kolanach”. Ten wątek przewija się w retoryce pisowskiej od dawna, biorąc początek w XIX-wiecznym przekonaniu, że jesteśmy wasalami wrogich mocarstw, skazanymi na walkę na śmierć i życie, bo tylko to nas wyzwoli. Ciekawe, czy ludzie Kaczyńskiego znają narody tkwiące na kolanach, pozbawione honoru i pogodzone z losem. Czekające na jakiś PiS? Przekonanie, że Polska klęczy upodlona, upokarza przede wszystkim nas, niegodzących się na archaiczne lęki.
Dla anachronicznego polityka ujrzenie przeciwnika (wroga!) na kolanach wyraża atawistyczną dominację gnębiciela. To ten sam mechanizm, kiedy zwycięskie plemię gwałci kobiety plemienia pokonanego. Ale nie ma co sięgać do etnologii. Marzenie, by wszyscy przyklękli, nie musi mieć wymiaru symbolicznego, bo może mieć powód prozaiczny. Wszak dopiero wtedy, gdy wróg opadnie na kolana, twarz Kaczyńskiego znajdzie się na wysokości twarzy rozmówcy. Wreszcie będą mogli pogadać jak równy z równym. To stąd pewnie afekt do Węgier, kraju nieprzesadnie wyrośniętego...
W starym teatralnym dowcipie w gabinecie dyrektora pojawia się kandydat na amanta. Alabastrowe lico, czarne oczko, brewka filuternie uniesiona, ujmujący uśmiech, białe zęby i do tego ten wąsik, ach ten wąsik... Dyrektor aż zatchnął się, gdy zobaczył aktora z taką aparycją. – Ależ naturalnie, z największą przyjemnością angażuję pana – zapalił się dyrektor, już widząc przyszłą obsadę i pełną widownię. – Z pańskimi warunkami odniesiemy sukces! Czy może pan wstać? – Ja już stoję, panie dyrektorze – odparł niespeszony kandydat na amanta.
henryk.martenka@angora.com.pl