Tylko pod tęczowym znakiem...
Polska będzie Polską, a Polak Polakiem... Przynajmniej na urlopie zagranicznym, na który zabierze nas za małe pieniądze biuro podróży Rainbow, po polsku: tęcza. To jeden z dużych krajowych touroperatorów, niepozbawiony ambicji, by stać się największym. Spełnieniu ambicji służy pomysłowość właścicieli i kreatywność zespołu. A ci wymyślili, by urlopowe wyjazdy za granicę służyły umacnianiu patriotyzmu i chroniły przed paraliżującym Polaków kosmopolityzmem. Zbieżność tego pomysłu z obowiązującą dziś w Polsce nacjonalistyczną ideologią przypadkowa. Chyba.
Idea, już sprzedawana w letniej ofercie na rok 2017, polega na tym, co wyjaśnia prezes firmy, że skoro Polacy na wakacjach wstydzą się integrować z osobami innej narodowości, bo się inaczej zachowują, nie znają języków, drą ryje, odgradzają się parawanami, petują w piachu i chodzą od rana do nocy na bani, to dlaczego by nie stworzyć dla nich specjalnych destynacji, gdzie będą mieli wczasy „po polsku, tanio i w swojskim otoczeniu”. Tak zrodziła się idea „Strefy polskiej”. To oferta dla klasy średniej (sic!), która do tej pory spędzała wakacje nad Bałtykiem, bo obawiała się kosz- tów i bała się braku kontaktu z rodakami. Mówiąc wprost, idzie o to, by „klasa średnia” – zamiast wydawać kasę we Władysławowie – wydała ją w Chorwacji czy Grecji. Turyści, tokuje prezes Rainbow Grzegorz Baszczyński, mający swoją oryginalną stratygrafię klas społecznych, będą się czuć w „strefach polskich” jak nad polskim morzem. W strefach będą odbywać się konkursy typu „Familiada”, projekcje polskich filmów i tańce, a wieczorem Polacy będą mogli grillować i naciągną się wina lub gorzały bez mozołu układania słów w obcych językach. „Polska strefa” stałaby się więc „centrum wspólnych, codziennych animacji, gier, zabaw i różnorodnych programów wieczornych dostosowanych do gustów polskiego odbiorcy”. Brakuje tylko informacji, czy dzień będzie kończyła wspólna modlitwa czy tylko odśpiewanie hymnu.
Wielu się na to obruszyło. „Strefy polskie” chroniące Polaków przed cudzoziemcami to zawstydzająco anachroniczny pomysł, redukujący ideę turystyki, nawet tej masowej, o dziesiątki lat. Dziś, gdy coraz więcej Polaków mówi w obcych językach, pomysł wakacyjnego getta, w którym nie trzeba będzie zmuszać się, by powiedzieć „dobry wieczór” po chorwacku czy grecku, wydaje się rzeczywiście jaskiniowy. Plan przeflancowania na Riwierę Olimpijską atmosfery Łeby czy Władysławowa jest żenująco niedorzeczny, ale skoro Rainbow czuje tu kasę, dlaczego ma się po nią nie schylić? Mimo to nie sposób ukryć obaw, czym się to może skończyć. Refleksje naszych celebrytów, zbrzydzonych widokiem rodzimych wakacjuszy budzących najgorsze wrażenia, mogą się błyskawicznie potwierdzić za granicą. Rozpaczała nad tym kiedyś Agata Młynarska ( w każdej knajpie faceci w gastronomicznej ciąży opędzają się od dzieci i umęczonych żon. Dobry browar to podstawa!), zawodziła Beata Tadla ( muzyczny terror. Nie da się już posiedzieć przy kawie bez wielkiej plazmy nad głową z kanałem muzycznym, który serwuje rąbankę zabijającą każdy nastrój), zgrzytał uzębieniem Piotr Bałtroczyk ( najebująca muzyka, darcie ryja, szlam) i złorzeczyła superniania Zawadzka ( jest na naszych plażach za dużo alkoholu i agresji wobec ludzi i przyrody). Celebryci mają rację, co przyzna każdy, kto dotąd szukał w Grecji i Chorwacji obyczajowych klimatów przyjemniejszych niż te przaśne, bałtyckie.
„ Polska strefa” organizowana w wyznaczonym miejscu i czasie przez rezydentów (na razie tylko w sześciu miejscach w dwóch krajach) ma dać wymarzony relaks naszym rodakom. W domyśle: czego nie da im nikt inny! Skrzyżowanie francuskiego Club Med i naszego Funduszu Wczasów Pracowniczych niesie w sobie nostalgiczny urok dawno minionej epoki, niezatarty przez nowoczesność. Animacje będą przeprowadzane po polsku na plażach, na których będą też Niemcy, Rosjanie czy Francuzi – roją tęczowi macherzy. Ale może mają rację? Projekcja „Rejsu” albo „Czterech pancernych” na pewno sprawi, że polskie eventy hotelowe staną się pożądaną konkurencją dla kurortu, a konkursy polskiej piosenki czy plażowe wersje „Kocham cię, Polsko”, „Familiady” i „Jaka to melodia?” przyciągną międzynarodowe masy turystów, a także tubylców, co wprowadzi „Polskie strefy” na szczyt rankingu „Travel Adviser”, zaś Rainbow otworzy biura na całym świecie. Prezesowi Baszczyńskiemu pogratuluje prezydent Duda, zaś minister Waszczykowski w uznaniu zgoli swój hemingwayowski zarost. Obaj gorąco zarekomendują prezesowi swej partii taki wyjazd zagraniczny. Tym bardziej że Rainbow formatuje swą ofertę dla najbardziej wyrafinowanych światowców z klasy średniej. Każdego dnia, już od wczesnego wieczoru będą rozgrywane gry planszowe, bingo, kalambury i scrabble. Będą bierki i warcaby. Intensywnie rozważa się instalację stołów z żołnierzykami. Klasyczny relaks polskiej middle class... Przynajmniej według strategów firmy Rainbow.
Nowatorstwo firmy Rainbow od razu budzi sympatyczne asocjacje, głównie skalą pogodnego absurdu i nadwiślańskiego purnonsensu. Kluczowe skojarzenie to komedia Stanisława Barei „Miś”, opowiadająca historię Rysia Ochódzkiego, prezesa klubu sportowego „Tęcza”, po angielsku: Rainbow.
henryk.martenka@angora.com.pl czy Leoniec, w Bytomiu Pawlus, w Poznaniu Kolesiński, w Łodzi Orłowski i Kłosiński, no i teraz Tomasz Kuk w Krakowie.
Podczas lądeckiego poranka wykonał wzorowo arię Stefana ze Strasznego dworu oraz dwie arie z Halki. Słuchając jego silnego i pięknie brzmiącego głosu, wyrównanego we wszystkich rejestrach, zręcznie operującego oddechem, nacechowanego ciemną barwą i swobodą interpretacji, myślałem z satysfakcją: a jednak się nie myliłem.
Marcin Kociołek ciągle nie chce opuścić rodzinnych stron. Jest właśnie po żniwach. Dyrektorowi Ośrodka Kultury Pawłowi Pawlikowi będę sugerował, aby Marcin co miesiąc dawał takie recitale w Lądku-Zdroju, który od lat bawi kuracjuszy Latem Baletowym, Festiwalem Filmów Górskich czy moimi wieczorami o wielkich Polakach. Może kiedyś zawita tu nowy dyrektor Opery Wrocławskiej Marcin Nałęcz-Wesołowski i znajdzie w Kociołku cenny filar swych nowych poczynań?
A może prezes Zbigniew Nojszewski, właściciel pobliskiego Zamku na Skale, rąbnie pięścią w stół, zbuduje w parku amfiteatr zdrojowy, wystawi Halkę i Aidę z Marcinem w roli Jontka i Radamesa, co ściągnie tłumy melomanów, i wtedy Kociołek nie będzie musiał nigdzie wyjeżdżać.
Ta ostatnia koncepcja podoba mi się najbardziej.