TELEWIZOR POD GRUSZĄ
Od Festiwalu Filmowego w Gdyni upłynęło już trochę czasu. Nagrody rozdane, emocje opadły, laureaci rozjechali się po kraju i świecie, a ja ciągle nie pogodziłem się z werdyktem jurorów. Nie pojmuję, dlaczego film Wojciecha Smarzowskiego „Wołyń”, okrzyknięty przez widzów i recenzentów najważniejszym wydarzeniem tej imprezy, został tak chłodno potraktowany. Nie chce mi się wierzyć, że jurorzy nie zorientowali się, nie zauważyli, z jakim arcydziełem mają do czynienia. Z pewnością mieli świadomość tego, iż „Wołyń” – w odróżnieniu od innych nagrodzonych na tym festiwalu filmów – znajdzie swoje poczesne miejsce wśród największych i najwybitniejszych dzieł polskiej kinematografii. Z wypowiedzi jurorów wyłazi gdzieś bokiem, iż sam temat oraz ciężar gatunkowy filmu był dla nich tak przytłaczający, że nie potrafili sobie z tym poradzić, zmierzyć się z tą materią. Woleli zdystansować się od „Wołynia” i przyznać mu mniej znaczące nagrody. W ogóle wokół obrazu Smarzowskiego panuje w mediach jakaś dziwna atmosfera. Filmowi nie nadaje się takiego rozgłosu, na jaki zasługuje. Wszyscy niby są zachwyceni, wychwalają Smarzowskiego pod niebiosa, ale do samego dzieła podchodzą jak do jeża. Nie wiedzieć czemu ani w telewizji publicznej, ani w komercyjnej nie toczą się zajadłe dyskusje, a powinny. Rzeź wołyńska jest tak samo wielką, bolesną, niezabliźnioną raną, jak Katyń. Tyle że o Katyniu w telewizorni rozprawia się przez cały czas. Arkadiusz Jakubik, grający jedną z ważnych ról, opowiada w wywiadach, jak ludzie na spotkaniach po projekcji są wzruszeni i ze łzami w oczach, drżącym głosem mówią: „Tak, dokładnie tak tam wtedy było, z moją rodziną, w moim gospodarstwie, jak pan reżyser pokazał”. To ich świadectwo jest największą nagrodą dla twórców „Wołynia”. Przed filmem pojawia się zdanie „Kresowiacy zostali zamordowani dwa razy. Pierwszy raz siekierami, a drugi przez zapomnienie”. W telewizji zachowują się tak, jakby chcieli, żeby Polacy o tym filmie jak najszybciej zapomnieli!