Poleje się krew
– W Poznaniu, w pana gabinecie szukam odpowiedzi na pytanie, dlaczego w Polsce nie odbywają się zawody Pucharu Świata w biegach narciarskich? Współorganizował pan przecież te imprezy ostatnio.
– Konkurencja jest duża. Bardzo wiele miast o to zabiega. A u nas po dwóch próbach w Szklarskiej Porębie zabrakło chyba determinacji władz, by nadal się starać o organizację tak ważnych zawodów. Kilka lat temu dostaliśmy te imprezy trochę na kredyt. Warunkiem była poprawa infrastruktury, ale – jak to często u nas – takie procesy trwają dłużej, niż powinny. Ale jestem dobrej myśli. Będą w Polsce biegi narciarskie na światowym poziomie.
– Pan będzie nadal wspierał organizację takich zawodów?
– Zabiegałem o porozumienie tych podmiotów, które miały największy wpływ na organizację. Nie wystarczy mówić, nawet pięknie, ale trzeba działać. Jeśli pojawiają się problemy finansowe, to – niestety – wielu u nas się odwraca. Szklarska Poręba nie może zostać osamotniona. Nie ma lepszej formy reklamy pięknych polskich terenów, jak właśnie poprzez takie zawody. Mamy skarby, ale pokazujmy je światu, udostępniajmy!
– Mówi to pan na podstawie swoich doświadczeń, obserwacji.
– Przebiegłem 50 maratonów narciarskich. I to w różnych częściach świata. Wiem, jaki potencjał mają Polana Jakuszycka, Szklarska Poręba, Zakopane. – Gdzie pan startował? – Najbardziej legendarny jest oczywiście Bieg Wazów. Ale dla mnie zdecydowanie trudniejszy był Transjurassienne we Francji albo Birkebeinerrennet w Norwegii. Łączyłem też maratony. W sobotę i w niedzielę biegłem po 50 km w Finlandii. Dwa dni później w Szwecji zaliczyłem 45 km, po 3 dniach znowu biegłem maraton, 45 km. A po kolejnych dwóch dniach stanąłem na starcie biegu na 90 km. W 8 dni pięć biegów. Lubię takie wyzwania. – Żeby się skatować? – To pozwala na psychiczną regenerację. Taki wysiłek fizyczny to poznanie samego siebie. Ekstremalne wyzwania tego typu pozwalają lepiej zrozumieć samego siebie. Kiedy przebiegnie się 90 km, to potem wszystko staje się prostsze. Poznaje się swoje słabości i uczy się z nimi walczyć. To pomaga mi w codziennej pracy.
– Narciarstwo podobno wyjątkowo hartuje.
– Sport nauczył mnie dyscypliny. Pokazał, jak ważna jest regularna praca. Sport zmusza do pokonywania barier. Oprócz narciarstwa uprawiałem wiele dyscyplin – wioślarstwo, judo. Obserwowałem, jak dzięki sportowi staję się silny. Lubię też kolarstwo, wiele razy wjechałem rowerem na Śnieżkę. Ale pierwszą i największą miłością był boks. Chodziłem na treningi w Olimpii Poznań. Mieszkałem w takiej dzielnicy, gdzie młody chłopak miał do wyboru: albo nauczyć się szybko biegać, albo bić. „Chłopak z Dębca to przestępca” – mówiono w Poznaniu. Wola- łem nauczyć się boksować, by zmierzyć się z trudnościami i przeciwnikami, a nie przed nimi uciekać.
–W ostatnich dniach jest pan kolejną osobą z życia publicznego, która zachwala tę dyscyplinę. Władysław Frasyniuk ma podobną do pana opinię.
– To szczególna dyscyplina. Staram się za sprawą boksu, ale też za sprawą zapasów czy judo, pomagać młodym ludziom, którzy doznają w domu przemocy. Boks to świetny sposób na wyprowadzenie młodzieży z problemami na prostą. Mistrzowie sportu często pochodzą z trudnych środowisk. Wspieramy kluby, by dzieciaki mogły trenować.
– A pan nadal pojawia się w ringu?
– Trenuję ciągle, a przed rokiem miałem walczyć z politykiem PiS-u, ale się wycofał. – Kto kogo wyzwał na pojedynek? – Pojawił się pomysł, by walczyć w celu charytatywnym. Mój pojedynek – polityka PO – z przedstawicielem PiS-u miał być ciekawą konfrontacją. Ring to nie zabawa. By się w nim pojawić, trzeba odwagi. To nie polityczny pojedynek na słowa, a poważna walka na pięści. Szkoda, że rywal zrezygnował, bo ta walka miała wspomóc akcję „Droga do serca”. Dochód miał być przeznaczony na modernizację oddziału kardiochirurgii dziecięcej w Poznaniu, by skrócić czas oczekiwania małych pacjentów na operacje serca.
– Dzieci nie otrzymały od was pomocy?
– Ja nie zrezygnowałem. Żeby uratować galę, zaproponowano, bym walczył z mistrzem boksu Dariuszem Michalczewskim.
– I była to kolejna pozorowana walka?
– Chciałem konkretnej walki i dostałem straszny łomot. Gdyby nie te 50 maratonów narciarskich, to padłbym szybko na deski. Byłem potwornie obity.
– Widzę, że ćwiczy pan nawet w swoim gabinecie.
– Bo za kilka dni kolejna ważna walka. 29 października zmierzę się z Przemkiem Saletą. Wygranymi w tej walce będą dzieci chore na nowotwory. Poznańskie Centrum Hematologii, Transplantologii i Onkologii potrzebuje pomocy finansowej na rozbudowę. Konieczny jest wkład własny do przebudowy tego szpitala. I właśnie moja walka z Saletą ma na celu zgromadzenie pieniędzy na ten cel.
– Nie będzie więc i teraz pozorowanej walki?
– Jestem przekonany, że poleje się krew. To będzie normalny pojedynek, boks na poważnie. Znam siłę ciosu przeciwnika, ale mam pomysł, jak przeciwstawić się Przemkowi. Zapraszam na tę walkę i zachęcam do wpłat. Miłośnicy boksu to twardzi ludzie, nie uciekają, nie rejterują. Są odważni, także by oddać potrzebującym szpik. Ta walka to apel o niesienie takiej pomocy.
– Nie brak opinii, że pokazywanie się w ringu jest prymitywne.
– Ja widzę piękno. Boks uczy pokory. W ringu trzeba myśleć, potrafić przyjąć cios i podnieść się. Ernest Hemingway powiedział kiedyś, że jak się chce poznać jednostkę czasu, to trzeba wejść na ring na jedną rundę. Boks, w ogóle sport, pomógł mi w biznesie, bo uwierzyłem, że jak będę odpowiednio pracował, to odniosę sukces. Sport właśnie tego uczy. Pomaga i obecnie, gdy jestem prezydentem Poznania...
– Bo nie jest łatwo pana zastraszyć?
– Boks nauczył mnie odwagi. Nie jest tak brutalny jak polityka. Przecież politycy mogliby uczyć się od bokserów – jeżeli już chcą się okładać, to niech robią to według pewnych zasad. – Kto pana okładał ostatnio? – To się dzieje nieustannie. Czas się opamiętać. Z Saletą będę się bił na serio, bo mamy wielki cel. Chcemy zrobić coś dobrego dla chorych dzieci. Dlaczego politycy nie mają wspólnego celu? Dlaczego bardziej koncentrują się na walce wewnętrznej, a nie mają na celu dobra kraju, danego miasta? W Polsce mamy dwa plemiona, które bardzo często o pewnych sprawach dyskutują nie merytorycznie, a emocjonalnie.
– To wkurza trwa.
– Bo przeciwnikowi politycznemu trzeba przywalić, trzeba go wyśmiać, poniżyć. To według mnie największa ułomność polskiej polityki. Wzrasta skala agresji. – U pana też? – Czasami też atakuję, czasami kłuję. Jak w boksie. Nie wstydzę się, że jestem w opozycji do obecnych władz. Ale we wszystkim, co robię, staram się kierować pewnymi wartościami, zasadami. Wolność, demokracja są niezwykle dla naszego kraju ważne. W Poznaniu staram się wprowadzać zmiany, które skierują nasze miasto do zachodniej Europy. Bez względu na to, czy są to rozwiązania komunikacyjne, czy z obszaru wartości, jak np. tolerancja. Te zasady są coraz bardziej w Poznaniu widoczne. Tu nie chcemy cenzurować kultury, która zawsze wyprzedzała pewne zjawiska. A jednak przez obecną ekipę rządzącą jestem definiowany jako gorszy sort. Pamiętam język używany w PRL-u. Jest bardzo podobny do tego używanego obecnie. Sięgnąłem niedawno do materiałów archiwalnych. Ze zgrozą zobaczyłem, że tak jak teraz, również przed laty przeciwników określano rebeliantami, chuliganami, zdrajcami, agentami imperializmu.
– Więc i pan pewnie określany jest komuchem?
– Tak zawsze było – czy spojrzymy na język Goebbelsa, czy komunistów po wojnie. Używali różnych określeń, by poniżyć, upokorzyć innych. A ja jestem zakochany w Piśmie Świętym. Zawsze mówię: „Poznacie ich po ich owocach”. Patrzmy na działania, właśnie na te owoce, a mniej na to, co kto mówi. wszystkich, ale