Szukamy ciągu dalszego – Przypadki i pasje
O Mai Wodeckiej mówiono „polska Elizabeth Taylor”.
Uznawano ją za jedną z najpiękniejszych polskich aktorek. Mówiono o niej nawet „polska Elizabeth Taylor”. Na plan filmowy trafiła przez przypadek. Wystąpiła w kilku filmach. I kiedy wydawało się, że jej kariera nabierze rozpędu, wyjechała z Polski. Zamieszkała we Francji i tam zagrała w kilku filmach, ale ostatecznie pracowała w wyuczonym zawodzie jako psychoterapeutka. Zajęła się także tłumaczeniem poezji. Po wielu latach wróciła na stałe do kraju.
Stara kamienica przy ulicy św. Marka, w centrum Krakowa, blisko Rynku. Na parterze kilka pomieszczeń. Jasno, kolorowo, do środka można zajrzeć przez okna. To miejsce nazywa się „Zielony Domek”, jest gościnne, przyjazne. Zaprasza do środka. – Moje życie teraz, to jest właśnie to miejsce. Od półtora roku Zielony Domek to mój drugi dom. O stworzenie takiej placówki zabiegała, od kiedy wróciła do Polski, w 2002 roku. – Bo w polskim systemie opieki nad dziećmi jest luka. Nie ma miejsc bezpłatnego wsparcia psychicznego dla rodziców i dzieci w okresie, kiedy jest im to najbardziej potrzebne, czyli od urodzenia do trzeciego roku życia. Jego relacje z najbliższymi, wszystko to, co się wtedy dzieje z dzieckiem, będzie miało wpływ na jego późniejsze życie.
Pragnąc zwrócić uwagę na ten brak odzewu na potrzebę wsparcia rodziców, napisała artykuł „Wczesne relacje, zaniedbany obszar”, który ukazał się w piśmie „Psychoterapia”. – Byłam wszędzie – w Krakowie, w Warszawie. Spotkałam się z ówczesną minister zdrowia Ewą Kopacz i z wieloma innymi osobami zajmującymi się sprawami zdrowia i edukacji. Odwiedziłam wszystkie szczeble miejskie, wojewódzkie i państwowe, od góry do dołu. Wszyscy słuchali z zainteresowaniem, mówili, że owszem, taka placówka byłaby potrzebna, ale nie mieści się w żadnych istniejących ramach. A potem dodawali: „Niestety, nie mamy na to regulacji finansowych”. Czyli nie ma na to pieniędzy publicznych.
Walka trwała wiele lat. W 2013 roku razem z Ewą Strycharczyk-Kaletą założyła „Fundację Promyk”, której jest prezesem. W radzie fundacji działa wiele wybitnych postaci, a jej przewodniczącym jest prof. Jerzy Hausner. Celem fundacji było otwarcie w Krakowie placówki oferującej bezpłatne wsparcie psychiczne dla rodziców i najmłodszych dzieci.
Mimo trudności dopięły swego. Pomogli ludzie dobrej woli. Znalazł się lokal i darczyńcy, którzy uznali, że warto im pomóc. Jedni zrobili generalny remont zrujnowanego lokalu, inni wyposażyli go w meble, dywany, zabawki, pozostając w cieniu. Nie chcieli rozgłosu. – Mówili: „Chcemy tylko pomóc dzieciom”. Po kilku miesiącach od otwarcia Zielonego Domku otrzymaliśmy wsparcie z Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej i z Urzędu Miasta Krakowa, na zasadzie grantów.
– Przez lata mieszkania i pracy we Francji, w Paryżu, poznałam ideę wspaniałej psychoanalityczki i pediatry Françoise Dolto. To ona wymyśliła, co zrobić, aby z odkryć psychoanalizy mogła korzystać szersza publiczność, a przede wszystkim najmłodsze dzieci. I w 1979 r. otworzyła w Paryżu nowatorską placówkę La Maison Verte (Zielony Dom), która jest wzorem dla naszego miejsca.
Takich placówek jest we Francji ponad tysiąc. Finansowane są ze środków publicznych. A w Polsce? Jak dotąd to pierwsza i jedyna. Finansowana ze środków, jakie uda się zdobyć Fundacji Promyk. Zielony Domek to miejsce otwarte. Dla rodziców to możliwość relaksu, odpoczynku i rozmowy, dla dzieci zabawa, łagodne przygotowanie do pójścia do żłobka czy przedszkola. – Wśród dużych i małych zawiązują się znajomości i przyjaźnie, wspólne zabawy przeplatają się z rozmowami o trudnościach wychowawczych czy relacyjnych. Nie trzeba się zapisywać, nie potrzeba żadnego skierowania. – Wizyty są bezpłatne i anonimowe, zapisujemy tylko imię dziecka. W ciągu półtora roku odnotowaliśmy ponad trzy tysiące wizyt.
Dzieciństwo spędziła w Krakowie. Mimo że ukończyła Liceum Muzyczne w klasie skrzypiec, wybrała psychologię i Uniwersytet Jagielloński. – Myślałam też o szkole aktorskiej. W zawodzie aktora psychologia jest ważna. Aktor musi rozumieć postać, którą ma grać, zgłębić jej psychikę. Podobała mi się możliwość życia pod różnymi postaciami, wcielania się w różne role. Ale powtarzać co wieczór te same kwestie w teatrze? Zrozumiała, że to nie dla niej.
Do filmu trafiła przez przypadek. – Wychodziłam z Biblioteki Jagiellońskiej, było zbiegowisko, bo kręcono film. Stanęłam razem z innymi, żeby popatrzeć. Podszedł do mnie młody człowiek i zapytał, czy chciałabym statystować w scenie balu, która miała być kręcona w ASP. Byłam zachwycona, bo bardzo lubiłam tańczyć, a do tego mieli mi jeszcze zapłacić. Przez trzy noce dobrze się bawiłam, miałam świetnego partnera do tańca. To był film „Jowita”. Zauważył mnie w nim operator Witold Sobociński.
Kilka miesięcy później otrzymała telegram z Warszawy zapraszający na próbne zdjęcia do filmu „Dancing w kwaterze Hitlera” w reżyserii Jana Batorego. Miała kłopot podczas zdjęć próbnych z Olgierdem Łukaszewiczem, który debiutował wtedy na ekranie. – Musiałam w trakcie sceny palić papierosa. A ja tego nigdy nie lubiłam, zresztą zostało mi to do dzisiaj. Wygrała casting i zagrała główną rolę. Potem miała nowy problem. – Zdjęcia realizowano w lecie, na Mazurach. Większość na rowerze, a ja nie umiałam jeździć. Szybko się nauczyłam, ale tylko prosto. Z zakręcaniem było gorzej, a nawet bardzo źle. W jednej ze scen, miała się wywrócić, żeby uniknąć zderzenia z wyłaniającym się zza zakrętu motocyklem. – Strasznie się bałam, ale wszyscy mi mówili, że to takie proste. A ja wstydziłam się zaprotestować, nie chciałam udawać kapryśnej gwiazdy. Nakręcono kilka dubli. Przy piątym, za późno wypuszczono jadący z naprzeciwka motocykl, więc pojechała na rowerze dalej niż planowano. – Przednie koło nagle utkwiło w piachu, a ja przeleciałam nad kierownicą do rowu, widząc, że twarzą uderzę w kamień. W ostatniej chwili przykryłam go ręką. Łokieć wyskoczył mi ze stawu i znalazł się w pobliżu ramienia. W szpitalu w Kętrzynie rękę wsadzono w gips. Realizatorzy musieli robić cuda, żeby mogła grać. – Sprowadzili specjalnie szerokie amerykańskie auto, z tyłu dobudowano na nim platformę z siodełkiem i kierownicą roweru. Samochód jechał, a kamera filmowała mnie do pasa z rękami na kierownicy. Pomyślałam potem, że taniej wyszłoby zaangażowanie kaskaderki do sceny upadku niż wynajem tego auta... Rehabilitacja trwała długo i była bardzo bolesna.
Film był świetnie przyjęty na festiwalu w Karlowych Warach, ale nie trafił na ekrany. Został wstrzymany przez cenzurę, gdyż bohaterka „puściła” się z Niemcem (grał go Andrzej Łapicki). Nikt nie mógł podziwiać jej na ekranie. Przyznaje, że czekała na kolejną rolę. Zaproponowano jej udział w „Człowieku z M-3” u boku Bogumiła Kobieli.
– To był jego ostatni film. Zagrałam rolę jednej z kandydatek na żonę głównego bohatera.
Wystąpiła w kolejnym filmie Jana Batorego „Ostatni świadek” w roli młodej Niemki, która odkrywa w Polsce, że jej ojciec, szanowany profesor, był nazistą. – Zabawne, że rolę policjanta prowadzącego śledztwo zagrał w tym filmie kapitan Kloss, czyli Stanisław Mikulski.
Później zagrała jeszcze kilka epizodów. Stała się jednak rozpoznawalna, lubiana. Była piękna, dziewczęca, naturalna. Publiczność pokochała ją za rolę w „Człowieku z M-3”, a potem obejrzała w „Dancingu w kwaterze Hitlera”, który w końcu dopuszczono do rozpowszechniania. Ale wtedy była już we Francji, dokąd po ukończeniu studiów wyjechała nagle z powodów osobi- stych. Nie znała języka, z pracą nie było łatwo. – Pierwsze moje zajęcie to kreślarka w biurze projektów. Najtrudniejszy egzamin w moim życiu. Przyjęto mnie na miesięczny okres próbny, bo skłamałam, że jestem studentką architektury. W rzeczywistości wzięłam przedtem tylko kilka lekcji rysunku technicznego. Prosiłam w tym biurze o przydzielenie mi nowego zadania zawsze przed przerwą obiadową albo przed końcem pracy. I z kartką w kieszeni jechałam trzy stacje metra do znajomego inżyniera, który mi objaśniał, co znaczą litery i cyfry na kartce i co mam rysować.
W miesiąc schudła pięć kilogramów. Ale została przyjęta i nawet dostała podwyżkę. Pracowała jako kreślarka kilka lat. We Francji także miała przygodę z filmem. I znowu pomógł przypadek. – Obok mojego domu coś kręcili. I razem z amerykańską studentką, moją sąsiadką, zgłosiłyśmy się dla zabawy do statystowania. Akcja filmu Franka Cassentiego „L’Affiche rouge” (Czerwony afisz) dzieje się na dwóch planach czasowych. Trupa teatralna przygotowuje spektakl, opowiadający historię międzynarodowej grupy partyzantów, którym Niemcy wytoczyli pokazowy proces w Paryżu. Na czerwonym afiszu pokazano ich jako zbrodniarzy i komunistów. Dwudziestu mężczyzn rozstrzelano, a jedyną kobietę, Rumunkę, wywieziono do Niemiec i parę miesięcy później stracono w Stuttgarcie w straszny sposób – przez obcięcie głowy toporem.
Wymyśliła scenę, która wydała się jej potrzebna. Łączyła te dwa plany, pokazywała ponadczasowość cierpienia. – Aktorka zastanawia się w niej, jak ona by się zachowała prowadzona na taką egzekucję. „Ja bym krzyczała, gryzła, próbowała uciec, walczyła do ostatniej chwili” – mówiła aktorka. Ale scenę prowadzenia na śmierć zagrałam zupełnie inaczej, w ciszy. Z głębi długiego mrocznego hangaru idę powoli wprost na kamerę, trzymana z dwóch stron przez niemieckich żołnierzy. Mijamy wiele dużych okien, za każdym razem boczne światło oświetla naszą trójkę, która staje się coraz większa, rośnie, jest coraz bliżej. Tylko raz nogi uginają się pode mną i zatrzymuję się na moment struchlała. Kiedy doszłam do kamery, zobaczyłam w oczach reżysera łzy. Nakręcono tylko jeden dubel. To na pewno najlepsza scena, jaką zagrałam. Przyjaciel, fotograf, powiedział: „Powinnaś wysyłać tę scenę na castingi”.
Film otrzymał nagrodę Jeana Vigo. Pokazano go na festiwalu w Cannes, ale poza konkursem. Został świetnie przyjęty. Jeden z nagłówków prasowych mówił nawet o „straconej szansie dla Francji” na Złotą Palmę.
Wystąpiła potem jeszcze w innych produkcjach, ale nie były interesujące. Nigdy nie zgłosiła się na casting, nie zabiegała o role. – Aktorstwo wciąż mnie fascynowało, ale zabrakło mi determinacji, a może i odwagi, żeby o to walczyć. Różni reżyserzy proponowali mi role. Ale przy okazji proponowali mi także siebie. A żaden z nich nie podobał mi się wystarczająco.
Była już wtedy mężatką i matką córki. Potem rozwiodła się. – Razem z dwiema koleżankami, Polkami, otworzyłyśmy firmę pośredniczącą w handlu między Francją a krajami dawnego bloku wschodniego. Wyeksportowałyśmy z Polski tysiące ton cementu, a do Polski sprowadziłyśmy z Hiszpanii setki tysięcy sztuk slingów, czyli specjalnych pasów do transportu towarów w workach, np. właśnie cementu. Zajmowałyśmy się także produkcją luksusowych ubrań dla kobiet, haftowanych mereżkami przez Polki, i drukiem w Polsce francuskich książek. Dobrą passę przerwał stan wojenny.
Zaangażowała się wtedy w akcję „Gwiazdka dla miasta Warszawy od miasta Paryż”, której pomysłodawcą był ówczesny mer stolicy Francji, Jacques Chirac. – Oddźwięk przerósł wszelkie oczekiwania. Inne miasta także postanowiły wziąć udział w akcji. Z całej Francji napływały dary. Ogłoszono przez radio, że potrzebni są wolontariusze przy ich sortowaniu i pakowaniu. Pojechałyśmy w trójkę po pracy do stacji przeładunkowej w Rungis pod Paryżem. Było zimno, padał rzadki we Francji mokry śnieg. Na ledwo zadaszonych peronach wśród morza paczek uwijali się ludzie. Z okolicznych domów mieszkańcy znosili garnki gorącej zupy, herbatę, kanapki, wino. Zrobiło się wesoło, chwilami atmosfera przypominała beztroski piknik. Przez całą noc dojeżdżały do nas ośnieżone tiry z odległych krańców Francji, witane brawami i tubalnymi klaksonami.
To był spontaniczny wybuch solidarności i miłości do Polski. – Nawet teraz, po tylu latach czuję jeszcze tamto wzruszenie. Długi pociąg towarowy zawiózł dary do Hawru, gdzie załadowano je na statek, który popłynął do Gdyni. Symboliczne klucze do ładowni otrzymał przedstawiciel PCK. I teraz to ja „Szukam ciągu dalszego”. Nikt z moich znajomych nie słyszał o tej szczodrej francuskiej „Gwiazdce dla Polski” w stanie wojennym. Może mieszkańcy Wybrzeża coś o tym wiedzą?
Gdyby firma pośrednictwa splajtowała, przez jakiś czas była bez pracy. – Wcześniej przeszłam własną psychoanalizę, ukończyłam szkołę dla psychoterapeutów, więc zaczęłam pracować w tym zawodzie. Ta praca pasjonowała mnie i pasjonuje do dzisiaj.
W tamtym czasie do Paryża przyjechał Adam Zagajewski. – Znaliśmy się od dawna, z czasów studiów na UJ. Na naszym ślubie spotkali się po raz pierwszy Josif Brodski i Zbigniew Herbert, co było wydarzeniem.
Poza psychoterapią zajęła się tłumaczeniem poezji męża, przetłumaczyła dwa tomy, które ukazały się w wydawnictwie Fayard. Wyróżniono ją za to nagrodą Jeana Malrieu dla tłumacza poezji na język francuski. – Potem zaczęłam tłumaczyć z angielskiego na język polski poezje C.K. Williamsa i Edwarda Hirscha.
Czternaście lat temu wróciła z mężem na stałe do Polski. – To nie była łatwa decyzja. Długo o tym myśleliśmy, dyskutowaliśmy z przyjaciółmi. Wszyscy Polacy o tym rozmawiali po zmianach w Polsce. Dopiero wtedy, kiedy córka poszła własną drogą, można było podjąć decyzję o powrocie do wolnej Polski. Przyjechali do Krakowa, kupili mieszkanie. – To była przede wszystkim decyzja Adama. On chciał żyć i pisać w Polsce. Ja także chciałam żyć w wolnej ojczyźnie, choć miałam już francuskie obywatelstwo. Musiałam pożegnać się z przyjaciółmi i z pacjentami. A to nie było łatwe.
Po przyjeździe do Krakowa zajęła się remontem mieszkania. – Było to dość bolesne, bo musiałam „przyzwyczaić” się do polskich fachowców, którzy – mam wrażenie – debiutowali w tej pracy. Sporo ich nauczyłam. Przerabiali, poprawiali bez końca. Tak naprawdę, to oni powinni mi byli zapłacić, nie ja im. Potem otworzyłam gabinet, w którym przyjmuję także pacjentów francuskojęzycznych, a jeszcze trochę później zaczęłam biegać i zabiegać o powstanie Zielonego Domku.
Kilka miesięcy temu wraz z Robertem Biedroniem została odznaczona przez ambasadora Francji w Polsce insygniami kawalera Narodowego Orderu Zasługi za „szerzenie wartości, których broni Francja, i za pomoc, której udzielała Polakom w Paryżu, w czasie stanu wojennego”. Dziękując za to odznaczenie, opowiedziała o „Gwiazdce dla Polski”. Obecni na uroczystości Francuzi i Polacy byli wzruszeni, ale nikt o tym wydarzeniu nie słyszał.
– Martwię się bardzo o Zielony Domek, bo pieniądze z grantów wyczerpią się z końcem roku. Co dalej, nie wiadomo. Nie ma gwarancji żadnych dotacji. Byt Zielonego Domku jest zagrożony, choć wierzę, że uda się pozyskać potrzebne środki. Wspierają nas wpłatami na konto „Fundacji Promyk” przyjaciele, ale to nie wystarczy na pensje psychoterapeutów. O przyznanie nam statusu Organizacji Pożytku Publicznego i 1 proc. odliczanego od podatków możemy poprosić dopiero od 15 czerwca 2017 roku, czyli po dwóch latach działalności. Teraz liczymy na bezpośrednią pomoc prywatnych osób, rozumiejących, jak ważną kwestią w dzisiejszym życiu jest szczęśliwe dzieciństwo, a szczególnie ten jego najważniejszy okres, kiedy dziecko jeszcze nie mówi.
Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowania „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczących tego, o czym chcielibyście przeczytać.