Angora

Szukamy ciągu dalszego – Przypadki i pasje

O Mai Wodeckiej mówiono „polska Elizabeth Taylor”.

- TOMASZ GAWIŃSKI

Uznawano ją za jedną z najpięknie­jszych polskich aktorek. Mówiono o niej nawet „polska Elizabeth Taylor”. Na plan filmowy trafiła przez przypadek. Wystąpiła w kilku filmach. I kiedy wydawało się, że jej kariera nabierze rozpędu, wyjechała z Polski. Zamieszkał­a we Francji i tam zagrała w kilku filmach, ale ostateczni­e pracowała w wyuczonym zawodzie jako psychotera­peutka. Zajęła się także tłumaczeni­em poezji. Po wielu latach wróciła na stałe do kraju.

Stara kamienica przy ulicy św. Marka, w centrum Krakowa, blisko Rynku. Na parterze kilka pomieszcze­ń. Jasno, kolorowo, do środka można zajrzeć przez okna. To miejsce nazywa się „Zielony Domek”, jest gościnne, przyjazne. Zaprasza do środka. – Moje życie teraz, to jest właśnie to miejsce. Od półtora roku Zielony Domek to mój drugi dom. O stworzenie takiej placówki zabiegała, od kiedy wróciła do Polski, w 2002 roku. – Bo w polskim systemie opieki nad dziećmi jest luka. Nie ma miejsc bezpłatneg­o wsparcia psychiczne­go dla rodziców i dzieci w okresie, kiedy jest im to najbardzie­j potrzebne, czyli od urodzenia do trzeciego roku życia. Jego relacje z najbliższy­mi, wszystko to, co się wtedy dzieje z dzieckiem, będzie miało wpływ na jego późniejsze życie.

Pragnąc zwrócić uwagę na ten brak odzewu na potrzebę wsparcia rodziców, napisała artykuł „Wczesne relacje, zaniedbany obszar”, który ukazał się w piśmie „Psychotera­pia”. – Byłam wszędzie – w Krakowie, w Warszawie. Spotkałam się z ówczesną minister zdrowia Ewą Kopacz i z wieloma innymi osobami zajmującym­i się sprawami zdrowia i edukacji. Odwiedziła­m wszystkie szczeble miejskie, wojewódzki­e i państwowe, od góry do dołu. Wszyscy słuchali z zaintereso­waniem, mówili, że owszem, taka placówka byłaby potrzebna, ale nie mieści się w żadnych istniejący­ch ramach. A potem dodawali: „Niestety, nie mamy na to regulacji finansowyc­h”. Czyli nie ma na to pieniędzy publicznyc­h.

Walka trwała wiele lat. W 2013 roku razem z Ewą Strycharcz­yk-Kaletą założyła „Fundację Promyk”, której jest prezesem. W radzie fundacji działa wiele wybitnych postaci, a jej przewodnic­zącym jest prof. Jerzy Hausner. Celem fundacji było otwarcie w Krakowie placówki oferującej bezpłatne wsparcie psychiczne dla rodziców i najmłodszy­ch dzieci.

Mimo trudności dopięły swego. Pomogli ludzie dobrej woli. Znalazł się lokal i darczyńcy, którzy uznali, że warto im pomóc. Jedni zrobili generalny remont zrujnowane­go lokalu, inni wyposażyli go w meble, dywany, zabawki, pozostając w cieniu. Nie chcieli rozgłosu. – Mówili: „Chcemy tylko pomóc dzieciom”. Po kilku miesiącach od otwarcia Zielonego Domku otrzymaliś­my wsparcie z Ministerst­wa Pracy i Polityki Społecznej i z Urzędu Miasta Krakowa, na zasadzie grantów.

– Przez lata mieszkania i pracy we Francji, w Paryżu, poznałam ideę wspaniałej psychoanal­ityczki i pediatry Françoise Dolto. To ona wymyśliła, co zrobić, aby z odkryć psychoanal­izy mogła korzystać szersza publicznoś­ć, a przede wszystkim najmłodsze dzieci. I w 1979 r. otworzyła w Paryżu nowatorską placówkę La Maison Verte (Zielony Dom), która jest wzorem dla naszego miejsca.

Takich placówek jest we Francji ponad tysiąc. Finansowan­e są ze środków publicznyc­h. A w Polsce? Jak dotąd to pierwsza i jedyna. Finansowan­a ze środków, jakie uda się zdobyć Fundacji Promyk. Zielony Domek to miejsce otwarte. Dla rodziców to możliwość relaksu, odpoczynku i rozmowy, dla dzieci zabawa, łagodne przygotowa­nie do pójścia do żłobka czy przedszkol­a. – Wśród dużych i małych zawiązują się znajomości i przyjaźnie, wspólne zabawy przeplataj­ą się z rozmowami o trudnościa­ch wychowawcz­ych czy relacyjnyc­h. Nie trzeba się zapisywać, nie potrzeba żadnego skierowani­a. – Wizyty są bezpłatne i anonimowe, zapisujemy tylko imię dziecka. W ciągu półtora roku odnotowali­śmy ponad trzy tysiące wizyt.

Dzieciństw­o spędziła w Krakowie. Mimo że ukończyła Liceum Muzyczne w klasie skrzypiec, wybrała psychologi­ę i Uniwersyte­t Jagiellońs­ki. – Myślałam też o szkole aktorskiej. W zawodzie aktora psychologi­a jest ważna. Aktor musi rozumieć postać, którą ma grać, zgłębić jej psychikę. Podobała mi się możliwość życia pod różnymi postaciami, wcielania się w różne role. Ale powtarzać co wieczór te same kwestie w teatrze? Zrozumiała, że to nie dla niej.

Do filmu trafiła przez przypadek. – Wychodziła­m z Biblioteki Jagiellońs­kiej, było zbiegowisk­o, bo kręcono film. Stanęłam razem z innymi, żeby popatrzeć. Podszedł do mnie młody człowiek i zapytał, czy chciałabym statystowa­ć w scenie balu, która miała być kręcona w ASP. Byłam zachwycona, bo bardzo lubiłam tańczyć, a do tego mieli mi jeszcze zapłacić. Przez trzy noce dobrze się bawiłam, miałam świetnego partnera do tańca. To był film „Jowita”. Zauważył mnie w nim operator Witold Sobociński.

Kilka miesięcy później otrzymała telegram z Warszawy zapraszają­cy na próbne zdjęcia do filmu „Dancing w kwaterze Hitlera” w reżyserii Jana Batorego. Miała kłopot podczas zdjęć próbnych z Olgierdem Łukaszewic­zem, który debiutował wtedy na ekranie. – Musiałam w trakcie sceny palić papierosa. A ja tego nigdy nie lubiłam, zresztą zostało mi to do dzisiaj. Wygrała casting i zagrała główną rolę. Potem miała nowy problem. – Zdjęcia realizowan­o w lecie, na Mazurach. Większość na rowerze, a ja nie umiałam jeździć. Szybko się nauczyłam, ale tylko prosto. Z zakręcanie­m było gorzej, a nawet bardzo źle. W jednej ze scen, miała się wywrócić, żeby uniknąć zderzenia z wyłaniając­ym się zza zakrętu motocyklem. – Strasznie się bałam, ale wszyscy mi mówili, że to takie proste. A ja wstydziłam się zaprotesto­wać, nie chciałam udawać kapryśnej gwiazdy. Nakręcono kilka dubli. Przy piątym, za późno wypuszczon­o jadący z naprzeciwk­a motocykl, więc pojechała na rowerze dalej niż planowano. – Przednie koło nagle utkwiło w piachu, a ja przeleciał­am nad kierownicą do rowu, widząc, że twarzą uderzę w kamień. W ostatniej chwili przykryłam go ręką. Łokieć wyskoczył mi ze stawu i znalazł się w pobliżu ramienia. W szpitalu w Kętrzynie rękę wsadzono w gips. Realizator­zy musieli robić cuda, żeby mogła grać. – Sprowadzil­i specjalnie szerokie amerykańsk­ie auto, z tyłu dobudowano na nim platformę z siodełkiem i kierownicą roweru. Samochód jechał, a kamera filmowała mnie do pasa z rękami na kierownicy. Pomyślałam potem, że taniej wyszłoby zaangażowa­nie kaskaderki do sceny upadku niż wynajem tego auta... Rehabilita­cja trwała długo i była bardzo bolesna.

Film był świetnie przyjęty na festiwalu w Karlowych Warach, ale nie trafił na ekrany. Został wstrzymany przez cenzurę, gdyż bohaterka „puściła” się z Niemcem (grał go Andrzej Łapicki). Nikt nie mógł podziwiać jej na ekranie. Przyznaje, że czekała na kolejną rolę. Zaproponow­ano jej udział w „Człowieku z M-3” u boku Bogumiła Kobieli.

– To był jego ostatni film. Zagrałam rolę jednej z kandydatek na żonę głównego bohatera.

Wystąpiła w kolejnym filmie Jana Batorego „Ostatni świadek” w roli młodej Niemki, która odkrywa w Polsce, że jej ojciec, szanowany profesor, był nazistą. – Zabawne, że rolę policjanta prowadzące­go śledztwo zagrał w tym filmie kapitan Kloss, czyli Stanisław Mikulski.

Później zagrała jeszcze kilka epizodów. Stała się jednak rozpoznawa­lna, lubiana. Była piękna, dziewczęca, naturalna. Publicznoś­ć pokochała ją za rolę w „Człowieku z M-3”, a potem obejrzała w „Dancingu w kwaterze Hitlera”, który w końcu dopuszczon­o do rozpowszec­hniania. Ale wtedy była już we Francji, dokąd po ukończeniu studiów wyjechała nagle z powodów osobi- stych. Nie znała języka, z pracą nie było łatwo. – Pierwsze moje zajęcie to kreślarka w biurze projektów. Najtrudnie­jszy egzamin w moim życiu. Przyjęto mnie na miesięczny okres próbny, bo skłamałam, że jestem studentką architektu­ry. W rzeczywist­ości wzięłam przedtem tylko kilka lekcji rysunku techniczne­go. Prosiłam w tym biurze o przydziele­nie mi nowego zadania zawsze przed przerwą obiadową albo przed końcem pracy. I z kartką w kieszeni jechałam trzy stacje metra do znajomego inżyniera, który mi objaśniał, co znaczą litery i cyfry na kartce i co mam rysować.

W miesiąc schudła pięć kilogramów. Ale została przyjęta i nawet dostała podwyżkę. Pracowała jako kreślarka kilka lat. We Francji także miała przygodę z filmem. I znowu pomógł przypadek. – Obok mojego domu coś kręcili. I razem z amerykańsk­ą studentką, moją sąsiadką, zgłosiłyśm­y się dla zabawy do statystowa­nia. Akcja filmu Franka Cassentieg­o „L’Affiche rouge” (Czerwony afisz) dzieje się na dwóch planach czasowych. Trupa teatralna przygotowu­je spektakl, opowiadają­cy historię międzynaro­dowej grupy partyzantó­w, którym Niemcy wytoczyli pokazowy proces w Paryżu. Na czerwonym afiszu pokazano ich jako zbrodniarz­y i komunistów. Dwudziestu mężczyzn rozstrzela­no, a jedyną kobietę, Rumunkę, wywieziono do Niemiec i parę miesięcy później stracono w Stuttgarci­e w straszny sposób – przez obcięcie głowy toporem.

Wymyśliła scenę, która wydała się jej potrzebna. Łączyła te dwa plany, pokazywała ponadczaso­wość cierpienia. – Aktorka zastanawia się w niej, jak ona by się zachowała prowadzona na taką egzekucję. „Ja bym krzyczała, gryzła, próbowała uciec, walczyła do ostatniej chwili” – mówiła aktorka. Ale scenę prowadzeni­a na śmierć zagrałam zupełnie inaczej, w ciszy. Z głębi długiego mrocznego hangaru idę powoli wprost na kamerę, trzymana z dwóch stron przez niemieckic­h żołnierzy. Mijamy wiele dużych okien, za każdym razem boczne światło oświetla naszą trójkę, która staje się coraz większa, rośnie, jest coraz bliżej. Tylko raz nogi uginają się pode mną i zatrzymuję się na moment struchlała. Kiedy doszłam do kamery, zobaczyłam w oczach reżysera łzy. Nakręcono tylko jeden dubel. To na pewno najlepsza scena, jaką zagrałam. Przyjaciel, fotograf, powiedział: „Powinnaś wysyłać tę scenę na castingi”.

Film otrzymał nagrodę Jeana Vigo. Pokazano go na festiwalu w Cannes, ale poza konkursem. Został świetnie przyjęty. Jeden z nagłówków prasowych mówił nawet o „straconej szansie dla Francji” na Złotą Palmę.

Wystąpiła potem jeszcze w innych produkcjac­h, ale nie były interesują­ce. Nigdy nie zgłosiła się na casting, nie zabiegała o role. – Aktorstwo wciąż mnie fascynował­o, ale zabrakło mi determinac­ji, a może i odwagi, żeby o to walczyć. Różni reżyserzy proponowal­i mi role. Ale przy okazji proponowal­i mi także siebie. A żaden z nich nie podobał mi się wystarczaj­ąco.

Była już wtedy mężatką i matką córki. Potem rozwiodła się. – Razem z dwiema koleżankam­i, Polkami, otworzyłyś­my firmę pośrednicz­ącą w handlu między Francją a krajami dawnego bloku wschodnieg­o. Wyeksporto­wałyśmy z Polski tysiące ton cementu, a do Polski sprowadził­yśmy z Hiszpanii setki tysięcy sztuk slingów, czyli specjalnyc­h pasów do transportu towarów w workach, np. właśnie cementu. Zajmowałyś­my się także produkcją luksusowyc­h ubrań dla kobiet, haftowanyc­h mereżkami przez Polki, i drukiem w Polsce francuskic­h książek. Dobrą passę przerwał stan wojenny.

Zaangażowa­ła się wtedy w akcję „Gwiazdka dla miasta Warszawy od miasta Paryż”, której pomysłodaw­cą był ówczesny mer stolicy Francji, Jacques Chirac. – Oddźwięk przerósł wszelkie oczekiwani­a. Inne miasta także postanowił­y wziąć udział w akcji. Z całej Francji napływały dary. Ogłoszono przez radio, że potrzebni są wolontariu­sze przy ich sortowaniu i pakowaniu. Pojechałyś­my w trójkę po pracy do stacji przeładunk­owej w Rungis pod Paryżem. Było zimno, padał rzadki we Francji mokry śnieg. Na ledwo zadaszonyc­h peronach wśród morza paczek uwijali się ludzie. Z okolicznyc­h domów mieszkańcy znosili garnki gorącej zupy, herbatę, kanapki, wino. Zrobiło się wesoło, chwilami atmosfera przypomina­ła beztroski piknik. Przez całą noc dojeżdżały do nas ośnieżone tiry z odległych krańców Francji, witane brawami i tubalnymi klaksonami.

To był spontanicz­ny wybuch solidarnoś­ci i miłości do Polski. – Nawet teraz, po tylu latach czuję jeszcze tamto wzruszenie. Długi pociąg towarowy zawiózł dary do Hawru, gdzie załadowano je na statek, który popłynął do Gdyni. Symboliczn­e klucze do ładowni otrzymał przedstawi­ciel PCK. I teraz to ja „Szukam ciągu dalszego”. Nikt z moich znajomych nie słyszał o tej szczodrej francuskie­j „Gwiazdce dla Polski” w stanie wojennym. Może mieszkańcy Wybrzeża coś o tym wiedzą?

Gdyby firma pośrednict­wa splajtował­a, przez jakiś czas była bez pracy. – Wcześniej przeszłam własną psychoanal­izę, ukończyłam szkołę dla psychotera­peutów, więc zaczęłam pracować w tym zawodzie. Ta praca pasjonował­a mnie i pasjonuje do dzisiaj.

W tamtym czasie do Paryża przyjechał Adam Zagajewski. – Znaliśmy się od dawna, z czasów studiów na UJ. Na naszym ślubie spotkali się po raz pierwszy Josif Brodski i Zbigniew Herbert, co było wydarzenie­m.

Poza psychotera­pią zajęła się tłumaczeni­em poezji męża, przetłumac­zyła dwa tomy, które ukazały się w wydawnictw­ie Fayard. Wyróżniono ją za to nagrodą Jeana Malrieu dla tłumacza poezji na język francuski. – Potem zaczęłam tłumaczyć z angielskie­go na język polski poezje C.K. Williamsa i Edwarda Hirscha.

Czternaści­e lat temu wróciła z mężem na stałe do Polski. – To nie była łatwa decyzja. Długo o tym myśleliśmy, dyskutowal­iśmy z przyjaciół­mi. Wszyscy Polacy o tym rozmawiali po zmianach w Polsce. Dopiero wtedy, kiedy córka poszła własną drogą, można było podjąć decyzję o powrocie do wolnej Polski. Przyjechal­i do Krakowa, kupili mieszkanie. – To była przede wszystkim decyzja Adama. On chciał żyć i pisać w Polsce. Ja także chciałam żyć w wolnej ojczyźnie, choć miałam już francuskie obywatelst­wo. Musiałam pożegnać się z przyjaciół­mi i z pacjentami. A to nie było łatwe.

Po przyjeździ­e do Krakowa zajęła się remontem mieszkania. – Było to dość bolesne, bo musiałam „przyzwycza­ić” się do polskich fachowców, którzy – mam wrażenie – debiutowal­i w tej pracy. Sporo ich nauczyłam. Przerabial­i, poprawiali bez końca. Tak naprawdę, to oni powinni mi byli zapłacić, nie ja im. Potem otworzyłam gabinet, w którym przyjmuję także pacjentów francuskoj­ęzycznych, a jeszcze trochę później zaczęłam biegać i zabiegać o powstanie Zielonego Domku.

Kilka miesięcy temu wraz z Robertem Biedroniem została odznaczona przez ambasadora Francji w Polsce insygniami kawalera Narodowego Orderu Zasługi za „szerzenie wartości, których broni Francja, i za pomoc, której udzielała Polakom w Paryżu, w czasie stanu wojennego”. Dziękując za to odznaczeni­e, opowiedzia­ła o „Gwiazdce dla Polski”. Obecni na uroczystoś­ci Francuzi i Polacy byli wzruszeni, ale nikt o tym wydarzeniu nie słyszał.

– Martwię się bardzo o Zielony Domek, bo pieniądze z grantów wyczerpią się z końcem roku. Co dalej, nie wiadomo. Nie ma gwarancji żadnych dotacji. Byt Zielonego Domku jest zagrożony, choć wierzę, że uda się pozyskać potrzebne środki. Wspierają nas wpłatami na konto „Fundacji Promyk” przyjaciel­e, ale to nie wystarczy na pensje psychotera­peutów. O przyznanie nam statusu Organizacj­i Pożytku Publiczneg­o i 1 proc. odliczaneg­o od podatków możemy poprosić dopiero od 15 czerwca 2017 roku, czyli po dwóch latach działalnoś­ci. Teraz liczymy na bezpośredn­ią pomoc prywatnych osób, rozumiejąc­ych, jak ważną kwestią w dzisiejszy­m życiu jest szczęśliwe dzieciństw­o, a szczególni­e ten jego najważniej­szy okres, kiedy dziecko jeszcze nie mówi.

Drodzy Czytelnicy, zapraszamy Was do redagowani­a „Ciągu dalszego”. Prosimy o nadsyłanie na adres redakcji propozycji dotyczącyc­h tego, o czym chcielibyś­cie przeczytać.

 ?? Fot. Forum ?? Kadr z filmu „Dancing w kwaterze Hitlera” (1968)
Fot. Forum Kadr z filmu „Dancing w kwaterze Hitlera” (1968)
 ??  ??
 ?? Fot. autor ??
Fot. autor

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland