Masakatsu, korespondencyjny przyjaciel
Ponad pół wieku znajomości Polaka i Japończyka.
To opowieść o niezwykłej przyjaźni. Zaczyna się jak bajka. Dawno, dawno temu, a prawdę mówiąc 53 lata temu, dwaj chłopcy, 16-letni Janusz z Polski i 20-letni Masakatsu z Japonii, dzięki tygodnikowi „Radar” nawiązali kontakt listowny.
W „Przekroju” z uwielbieniem czytałem reportaże, ale śledziłem też artykuły w „Radarze”, gdzie zainteresował mnie kącik, w którym młodzi ludzie pragnęli korespondencyjnie się poznać. Co mi szkodzi, pomyślałem i poprosiłem o adres. Niebawem przysłano mi wąski paseczek papieru, na którym znajdowało się obco brzmiące imię i nazwisko. Masakatsu miał 19 lat, był ode mnie o trzy lata starszy i mieszkał w wiosce Onoda, w rolniczym okręgu Yamaguchi. Dzieliła nas odległość i jeden „drobiazg”. Chciał korespondować po angielsku, a ja o tym języku nie miałem zielonego pojęcia. Jednak ciekawość człowieka żyjącego za górami i oceanami była silniejsza niż językowe niedoskonałości.
Napisałem list, w którym słowa polskie zastąpiłem angielskimi, wprost ze słownika. To był, delikatnie mówiąc, przedziwny list. Ale Japończyk odpisał! Od tego czasu listy z Japonii przychodziły coraz częściej, a ja częściej szukałem pomocy w Polish-English Dictionary. W jednym z listów Masakatsu oznajmił, że skończył szkołę średnią i zamierza studiować, że interesują go sztuki piękne. Dowiedziałem się, że mój Japończyk ma rodzeństwo i urodził się w rodzinie wieśniaka. Ojciec był bardzo dumny z pierwszego syna. Stanowił „odciążenie” domowego „babińca”, bo rodzina Tagami miała już cztery córki. Synek był zatem oczkiem w głowie. – Jaką będzie miał przyszłość? – zastanawiał się tata i aby rozwiać wątpliwości, poszedł do wróżki. Ale ta sprawiała wrażenie, że chce skryć prawdę. W końcu wykrztusiła: Synek będzie „leniwcem” i „lekkoduchem”. Nie mógł uwierzyć, że taki los spotka jedynaka, więc poszedł do... innej wróżki, ale ta opinię potwierdziła. Nie było jednak tak źle. Syn skończył szkołę średnią, potem studia artystyczne. Masakatsu wrócił do wioski, zamieszkał z rodzicami i zajął się... błogim lenistwem.
Zachowanie Masakatsu budziło niepokój rodziców. „Stary koń” i pasożyt! W końcu, tuż przed 30., pojechał do Tokio, gdzie znalazł Studio Sztuki. Tam przeżył burzliwy czas. Podobnie było z naszą korespondencją. Przestaliśmy bawić się znaczkami, widokówkami i płytami (pierwszą, długogrającą, jaką otrzymałem, było nagranie Kyu Sakamoto). Wysyłałem mu płyty Niemena, Mazowsza, niektóre moje artykuły z „Ilustrowanego Kuriera Polskiego”, później swoją pierwszą książkę „ELAS znaczyło wolność”, o Polakach w greckim ruchu oporu. Nieważne, że nic nie rozumiał, ale to była książka z Polski, Janusza i od Janusza. Pisał, że maluje każdego dnia. Obrazy nie zdążą wyschnąć, maluje nowe. Tworzył jak szalony. Wszystkie powstają – tak pisał – bez przygotowania, na żywioł. Prawie co miesiąc otrzymywałem wielkie przesyłki z jego grafikami. Prace były niesamowite. Jego kolekcja z każdym rokiem powiększała się. Postanowił je w 1970 roku pokazać, zorganizował wystawę, choć ekspozycja nie wzbudziła zainteresowania. Nie zrażał się, malował dalej, szukał własnego stylu.
Kiedyś grafiki Masakatsu pokazałem Joannie Strzeleckiej z Biura Wystaw Artystycznych w Toruniu. Była zachwycona i zaproponowała ich wystawę. Toruńska ekspozycja w 1979 roku odbiła się szerokim echem. Wysłałem do Japonii zdjęcia, a Biuro Wystaw Artystycznych przesłało katalog. Masakatsu podziękował listem po japońsku. Z roku na rok rosło zainteresowanie jego malarstwem. O ekspozycje zaczęły zabiegać galerie. Telewizja francuska wyemitowała reportaż o „moim Japończyku”. Przysłał mi go na płycie DVD, a ja zrewanżowałem mu się nową książką, której wydanie zbiegło się z wystawą Masakatsu w Galerii Atsuko Barouh w Tokio.
Pół wieku regularnie pisaliśmy ze sobą. Piszemy nadal. Nie poznaliśmy się wcześniej, bo Masakatsu nigdy nie był w Europie. Gdyby pojawił się w Paryżu, Lizbonie, Londynie, z pewnością bym do niego pojechał. Artysta nie ma telefonu, komórki, telewizora, samochodu, komputera. Jak na mieszkańca Japonii, gdzie muszla klozetowa ma pulpit sterowniczy, to niewiarygodne. Jak poinformuję go o tym, że wybieram się do Japonii? Proste – listem. Dałem do zrozumienia, że nie mogę przyjechać na skraj Honsiu, do Onody, w której 200 lat temu zaszyła się jego rodzina. Jeżeli mielibyśmy się spotkać, to w Osace.
Masakatsu przyjechał z żoną Fumiyo. Oboje byli tacy, jak na fotografiach, on szczupły, szpakowaty pan, ona drobniuteńka, śliczna. Przywitaliśmy się serdecznie, po japońsku i europejsku, jak długoletni przyjaciele. Japończycy kochają prezenty dawać i otrzymywać. Może być drobiazg, ale pięknie poda- ny. Przywieźliśmy im toruńskie pierniki i album Toruń wydany w języku japońskim. Wiedząc, jak Japończycy uwielbiają Chopina, ofiarowałem Masakatsu „Chopina” w płynie.
Joanna otrzymała pudełeczko z ryżowymi, kolorowymi cukierkami, ja zaś album 48 prac malarskich formatu pocztówek wykonanych przez Mistrza oraz własnoręcznie uszyte przez Fumiyo dwa płócienne woreczki włożone w trzeci i przewiązane kolorowym paseczkiem. Ich symbolika wiązała się z dobrymi życzeniami, odwołując się do Daikoku, jednego z siedmiu bogów szczęścia, którego specjalnością jest pomnażanie bogactwa. Bóstwo jawi się jako mężczyzna siedzący na dwóch workach ryżu, z trzecim zarzuconym na plecy. Dzięki przyjacielu, wiesz czego mi potrzeba...
Żona Joanna (też malarka) szybko znalazła wspólny język z Masakatsu. Dyskutowali jak artysta z artystą – o sztuce, nurtach, rynku dzieł sztuki, kierunkach. Najwięcej emocji wzbudziły zdjęcia, zwłaszcza sprzed 30 i więcej lat. Jacy byliśmy młodzi... Fumiyo długo walczyła z wymową mojego nazwiska, trudno jej było „spasować” sylaby. Zapytana, czy też zajmuje się sztuką, bez wahania odpowiedziała, że tak, bo to wielka sztuka prowadzić dom artysty. W czasie lanczu dołączyła siostrzenica Masakatsu, sympatyczna Mayumi. Błyskawicznie stół zastawiono smakołykami. Wyglądał jak kolorowy dywanik. Masakatsu, jak na artystę przystało, wyciągnął brulion i zaczął szkicować. Mistrz Masakatsu – artysta i przyjaciel. Byłem niezmiernie dumny, kiedy wręczył mi dzieło. Spotkanie nabierało rumieńców, stawało się coraz bardziej serdeczne, choć czujnie spoglądaliśmy na zegarki. Masakatsu i Fumiyo musieli wracać do domu odległego o 600 km, my zaś do hotelu, skąd autobus miał nas zawieźć na Kansai. Przed hotelem, nie zważając na konwenanse, żegnaliśmy się serdecznie, ukradkiem wycierając „spocone” oczy, czując, że już nigdy się nie spotkamy. Chociaż nigdy nie wiadomo...