Polska burza w Monachium
Po publikacji reportażu o protonoterapii.
Pierwszy raz Jerzy Wakuła zdziwił się, kiedy wybrał znajomy numer komórkowy doktora Andrzeja Woźniaka z monachijskiego Centrum Protonoterapii. Zamiast znajomego basu usłyszał w słuchawce kobiecy głos. – Mam na imię Agnieszka, po publikacji w „Angorze” doktor nie nadążał rozmawiać ze wszystkimi pacjentami z Polski. Od kilku dni jestem jego asystentką.
Kolejne zdziwienie nastąpiło, gdy zadzwonił do Krzysztofa, rolnika, któremu ledwie dwa dni wcześniej tłumaczył, jak może pomóc chorej na raka mózgu żonie, przechodząc skomplikowaną ścieżkę starań o sfinansowanie leczenia za granicą przez Narodowy Fundusz Zdrowia. – Wszystkie papiery są już podpisane i złożone w Warszawie, czekam na odpowiedź NFZ – usłyszał.
– Wszystko w półtora dnia? Jak pan to zrobił? – Wakuła doskonale pamiętał, że jemu samemu pokonanie „ścieżki zdrowia” zajęło blisko tydzień.
– Panie, to jest poważna sprawa, nie ma na co czekać! nienaruszona. Maszyna jest też niezwykle precyzyjna: nie może pomylić się bardziej niż o... pół milimetra.
Bohaterowie naszego reportażu na własnej skórze przekonali się, że wiedza lekarzy o protonoterapii jest w Polsce znikoma, a wielu z nich uważa, że ta powszechnie stosowana w całym cywilizowanym świecie metoda jest w fazie... eksperymentów. Niewielu wie również, że choć polski ośrodek protonoterapii w podkrakowskich Bronowicach znajduje się dopiero w fazie rozruchu, pełną parą działają kliniki w Pradze i Monachium, a w tej ostatniej – przyjmują- cej od siedmiu lat pacjentów z całego świata – jedno z kluczowych stanowisk zajmuje polski lekarz dr Andrzej Woźniak, który chętnie wyjaśnia wszystkie tajniki metody oraz konsultuje polskich pacjentów.
I jeszcze jeden szczegół, znany naprawdę nielicznym: kosztująca ok. 28 tys. euro protonoterapia w prywatnej klinice w wielu przypadkach powinna być sfinansowana przez polski Narodowy Fundusz Zdrowia, bo chorym się należy, a nie jest jej w stanie zapewnić żaden z polskich ośrodków. Mimo to urzędnicy robią wiele, by przywileju darmowego leczenia dostąpiło niewielu. Jeden z naszych bohaterów, 58-letni Jerzy Wakuła, który „przecierał” urzędowe ścieżki z zaawansowanym nowotworem nosogardła, w końcu za własne pieniądze pojechał do Monachium. Dziś, po ponad roku od zabiegu, w jego organizmie nie ma śladu raka, choć gdy jechał do Niemiec, polscy lekarze dawali mu kilka miesięcy życia. Kolejny pacjent, 7-letni Seweryn z guzem mózgu, nie ma bogatych rodziców. Gdy w końcu dostał zgodę NFZ na sfinansowanie zabiegu, nowotwór zdążył się „rozlać” w jego głowie, co znacznie pogorszyło – mimo terapii – szanse na dalsze zdrowe życie małego pacjenta. Lekarze w Niemczech mówili rodzinie wprost, że gdyby u nich doszło do takiego zaniedbania, „ktoś poszedłby siedzieć”.
Artykuł wywołał burzę, zwłaszcza wśród rodzin pacjentów, którzy nigdy od swoich lekarzy nie usłyszeli ani słowa o metodzie, która w wielu wypadkach może uratować ich bliskim zdrowie i życie. Telefon Jerzego Wakuły, szybko odnaleziony przez czytelników, krążył z rąk do rąk, a on sam stał się kimś w rodzaju „społecznego call center”. Po czterech tygodniach znalazł kilka chwil i – jak przystało na dyrektora z wieloletnim stażem – wyciągnął wnioski: – Dokładnie nie liczyłem, ale konkretnych telefonów odebrałem koło setki. W większości przypadków ludziom chodziło po prostu o wiedzę na temat tej metody, czyli o to, czego powinni dowiedzieć się od lekarza. Chcieli się upewnić, że protonoterapia istnieje, nie jest żadnym niepewnym eksperymentem i że może uleczyć ich bliskich lub przynajmniej przedłużyć życie. Kolejne pytania dotyczyły procedur. Dzwoniący chcieli po prostu wiedzieć, co krok po kroku mają zrobić, by trafić do kliniki. Czyli znów wiedza, która powinna być ogólnodostępna, najlepiej w pierwszym lepszym oddziale NFZ. – Co było najtrudniejsze? – Walka z ludzkim zwątpieniem lub wręcz bezradnością. Przykładowo dzwoni kobieta i kiedy tłumaczę, co ma zrobić, ona płacze, że nie ma siły się w tym odnaleźć i szukać w internecie blankietów, bo pani doktor