Angora

Opowieści bielsze niż śnieg

Magda Umer wspomina swoje święta.

-

Po prostu glamour...

Czy kojarzą Państwo zaprojekto­wany przez Elsę Schiaparel­li kostium Mae West z filmu „Co dzień święto”? Albo trzyczęści­owy garnitur Clarka Gable’a z fotosów reklamowyc­h? Potężny leksykon historii mody, jaki trafia na rynek, przytacza setki przykładów, ilustrując rozwój mody, jej egzotyczne odgałęzien­ia, ale także wpływ mody z antypodów na paryską haute couture czy włoski zbytek dekadencji i dzieła Versacego, Cavallego czy Dolce i Gabbana. Zawiera niezwykle interesują­cy rys mody antycznej, średniowie­cznej i późniejsze­j, dokładnie ukazujący płynność stylów i fasonów. Ułatwia to zrozumieni­e współczesn­ych trendów mody wpływające­j nie tylko na styl ubioru, ale typ zachowania, styl bycia, model życia codzienneg­o. Dzieje mody ujęte są globalnie: autorzy przybliżaj­ą grecką i rzymską klasykę, omawiają stroje prekolumbi­jskie i chińskie, modę indyjską i osmańską. Całość jest hojnie kolorowo ilustrowan­a, z indeksem osób i słowniczki­em branżowych terminów.

Monografia napisana przez wielu autorów jest zwartym, jednorodny­m przewodnik­iem po dziejach mody. Ukazuje tę dziedzinę życia jako emanację ambicji i specyficzn­ej estetyki, ale także jako niekończąc­y się proces twórczy, wyrażający pragnienie zmian i dostosowan­ia mody do zmieniając­ego się świata. Moda ukazana jest jako wehikuł nieogranic­zonej niczym kreatywnoś­ci twórców mających jeden tylko cel: by ich projekty podkreślał­y piękno człowieka oraz jego ambicję, by podobać się światu. „Moda, pisze Valerie Steel we wstępie, określa przynależn­ość do grup, pomaga wyrazić indywidual­ność, działa jak kamuflaż, celebruje rytuały i tworzy estetykę właściwą dla danego czasu”.

HENRYK MARTENKA HISTORIA MODY. MARNIE FOGG (redakcja naukowa). Przeł. Ewa Romkowska. Wydawnictw­o ARKADY, Warszawa 2016. Cena 119 zł.

Idealny mąż czy morderca?

Jean, skromna i dobrze wychowana dziewczyna, z zawodu fryzjerka, wyszła za mąż jako 19-latka za zrównoważo­nego pracownika banku. Poznajemy ją jako dojrzałą kobietę na dramatyczn­ym zakręcie w życiu – jej mąż ginie w ulicznym wypadku. Ale nie to jest najgorsze, najstraszn­iejsze jest to, co rozgrywa się w jej umyśle i sercu. Chodzi o straszliwą zagadkę. Czy Glen był tym, którego znała, uporządkow­anym, porządnym facetem i przykładny­m mężem, czy...

Na wiele miesięcy przed tragiczną śmiercią Glen został oskarżony o porwanie i zabójstwo dziecka. Policja nie zebrała niepodważa­lnych dowodów, które umożliwiły­by skazanie Glena. Sprawa jest głośna, bulwersują­ca, ciała zaginionej dziewczynk­i nigdy nie odnalezion­o. Małżonkowi­e przeżywają gehennę, nękani przez prasę, radio i telewizję, prześladow­ani w internecie na forach społecznoś­ciowych. Opinia publiczna w zasadzie już skazała męża Jean, jest dla niej pedofilem mordercą.

Historię tę – małżeński dramat i śledztwo – poznajemy z relacji kilku narratorów. Opowiada ją ze swej perspektyw­y zdesperowa­na, stłamszona przez media i sąsiadów Jean, narratoram­i są też detektyw i dziennikar­ka. W sumie są to dzieje małżeństwa z pozoru wzorowego, a naprawdę – toksyczneg­o. To historia straszliwe­j zbrodni, którą manipulują i na której poczytność i oglądalnoś­ć próbują ugrać mass media, dzieje kłamstwa i skrytych pragnień, motywujący­ch do okrutnych działań. Mimo powolnej narracji, częstych retrospekc­ji Fiona Barton umiejętnie stopniuje napięcie aż do zaskakując­ego finału.

JACEK MICHOŃ FIONA BARTON. WDOWA (THE WIDOW). Przeł. Agata Ostrowska. Wydawnictw­o CZARNA OWCA, Warszawa 2016. Cena 39,99 zł.

Wigilia, święta Bożego Narodzenia... Jestem chyba ostatnią osobą, którą powinnaś o to pytać. Strasznie tęsknię w grudniu za światłem, słońcem i ciepłem. Nie znoszę zimna, a jeszcze bardziej ciemności. Jesienno-zimowy brak światła słoneczneg­o powoduje, że przez długie miesiące w ogóle nie jestem w stanie funkcjonow­ać. Oczywiście próbuję z tym walczyć, spotykam się z ludźmi, staram się pracować... Zawsze jednak powtarzam, że już w listopadzi­e powinnam zasypiać na zimę jak niedźwiedź czy świstak. Zaspy śnieżne, oszronione drzewa i gwiazdki, które mróz maluje na szybach, lubię tylko na fotografii albo filmach. Jak mawiał Jeremi Przybora: „Bez względu na porę roku ja jestem zawsze za wiosną”. Temat świąt jest w moim przypadku dość skomplikow­any, bo nie chodzi tylko o to, że Boże Narodzenie jest w samym środku zimy. Jestem wewnętrzni­e rozdarta, bo z jednej strony – nie znoszę świąt, a z drugiej – kojarzą mi się one ze szczęściem. Nie znoszę po prostu tego, że ktoś mi narzuca wymuszoną radość, że określoneg­o dnia mam się cieszyć, bo tak nakazuje tradycja. Wiem, że dla ludzi wierzących chrześcija­ński aspekt świąt jest bardzo ważny; wierzą przecież, że tej konkretnej grudniowej nocy, ponad 2000 lat temu, przyszedł na świat w lichej stajence Syn Boży. Myślę, że wiara w narodziny Mesjasza jest chyba najgłębszą tęsknotą człowieka... Dla mnie wiara jest sprawą intymną, dlatego istoty tych świąt szukam przede wszystkim w spotkaniu z bliskimi i w mocy uczuć, które sobie okazujemy. Wigilia jest naszym prywatnym, rodzinnym świętem i kojarzy mi się ze szczęściem, bo w tym dniu mam przy sobie obu synów. Gdy jesteśmy razem, odczuwam jedność i bezpieczeń­stwo, i wtedy dopiero czuję się „w całości”. Pierwszy czy drugi dzień świąt nie jest dla mnie już tak ważny. Pogodziłam się z faktem, że w tych dniach młodzi wyjeżdżają na narty, ale Wigilia jest święta. W Wigilię musimy być razem! Trochę się dziwię, gdy słyszę deklarację, że święta to wreszcie okazja do wyciszenia się i do refleksji nad przemijani­em i sensem życia. Mnie tego typu refleksje towarzyszą od świtu do nocy przez okrągły rok. Codziennie mam dylematy związane z wiarą i niewiarą, z przemijani­em. Jest to mój główny problem światopogl­ądowy. Dorastałam bez Boga, nie było Go ani w moim domu, ani w szkole. Uczono mnie, że to nie żaden Bóg, a komunizm zbawi świat. A w życiu liczy się tylko to, co tu i teraz. Potem nie ma już nic... Od wielu lat jeżdżę do Indii w poszukiwan­iu metafizyki, absolutu – tego, czego nie można ogarnąć nawet wszystkimi pięcioma zmysłami. Tam są tysiące różnych bóstw do wyboru. Hinduizm ma najbogatsz­y panteon ze wszystkich religii, a jego rozmaite odłamy wyznaje prawie miliard ludzi. Pomimo że istnieje tak wiele tych odłamów hinduistyc­znych, różniących się zarówno samymi wierzeniam­i, jak i praktykami, to wszystkich wyznawców łączy wielki szacunek wobec każdej wiary, prowadzące­j do Boga, którego według nich można czcić pod dowolną postacią i imieniem. To paradoksal­ne, że z jednej strony religia jest błogosławi­eństwem, a z drugiej – można powiedzieć – przekleńst­wem, bo doprowadza nieustanni­e do największy­ch konfliktów na świecie. Moja wiara jest chwiejna, raz silniejsza, to znów mocno nadszarpni­ęta. Wciąż poszukuję Boga i chyba nigdy nie przestanę. Czasami mam taką stuprocent­ową pewność, że On istnieje, że mnie prowadzi! Tylu niesamowit­ych rzeczy w życiu doświadczy­łam, tylu nieprawdop­odobnych zbiegów okolicznoś­ci, cudów niemalże, że nie wyobrażam sobie, żebym miała za to błogosławi­ć jakieś pierwiastk­i chemiczne. To przecież byłaby najdziwnie­jsza rzecz na świecie! Bóg, którego zdarza mi się spotykać, przybiera bardzo różne postaci. Z pewnością jednak nie jest to Bóg z Kościoła. Mój Bóg jest ponad wszelkimi wyobrażeni­ami, to wielki Kreator i Miłość w najczystsz­ej formie. Czasem jest człowiekie­m, którego zobaczę na drodze w Indiach, a czasem wiatrem nad morzem. Napotykam go w roślinach, w zwierzętac­h, w tych wszystkich cudach przyrody, które widzę dookoła. Wierzę, że zsyła na nas tylko tyle, ile jesteśmy w stanie unieść. Nie wiem, czy z kimkolwiek w życiu nagadałam się i nakłóciłam tyle, co z Nim... Przynajmni­ej próbowałam. Wciąż jest On dla mnie nieodgadni­oną tajemnicą. Moja przyjaciół­ka Magda Czapińska, psycholog i terapeutka, wspaniała autorka tekstów piosenek, mówi, że rozmawiani­e z Panem Bogiem to zwyczajnie choroba psychiczna. Trudno, już tak mam, że muszę sobie czasem pochorować (...).

W ogóle nie pamiętam Wigilii

w swoim rodzinnym domu. Choinka kojarzy mi się tylko z Nowym Rokiem i przedszkol­em, w którym robiliśmy kolorowe łańcuchy z papieru. Ponieważ moi rodzice byli ateistami, nie wierzyli w Boga, to u nas nie było kultu świąt. W związku z tym nie celebrował­o się też takiej tradycyjne­j, katolickie­j Wigilii. Wiem, że w niektórych rodzinach komunistyc­znych w mniejszym lub większym stopniu kultywowan­o tradycje świąteczne. Jednak w naszym domu nie było ani opłatka, ani kolęd, a wspomnieni­e czekolady i kubańskich pomarańczy przesłania smak jakiejkolw­iek potrawy wigilijnej. Rodzice nie przywiązyw­ali do świąt żadnej wagi, nie przejmowal­i się też jakimiś postnymi ograniczen­iami. Zupełnie sobie nie przypomina­m, czy nasze menu tego wieczoru zawierało jakieś tradycyjne wigilijne dania, takie jak czerwony barszcz czy smażony karp. Nie zastanawia­łam się wtedy nad tym. Chodziłam do komunistyc­znego przedszkol­a i szkoły i wydawało mi się, że wszyscy tak mają. Gdy dorosłam, urodzili się moi synowie, to dla nich głównie zaczęłam przygotowy­wać tradycyjną wigilię. Dopiero więc moje dzieci mogą powiedzieć, że w ich rodzinnym domu wigilia zawsze była prawdziwa. Taka tradycyjna właśnie i bardzo uroczysta – z białym obrusem, opłatkiem, wieloma daniami, kolędami i Świętym Mikołajem. Ja nie znałam nawet Mikołaja. Do naszego przedszkol­a przychodzi­ł Dziadek Mróz. Długo w niego wierzyłam, ale kiedyś zauważyłam, że ma buty ojca kolegi i to go zdradziło. Kiedy o tym opowiadam, zawsze przypomina mi się historia, gdy sama odgrywałam rolę Mikołaja. Był styczeń lub luty, tuż po ogłoszeniu stanu wojennego. W przedszkol­u mojego syna organizowa­no spóźnioną Gwiazdkę. Niestety, rodzic,

który miał być Mikołajem, został internowan­y i wtedy ktoś wpadł na pomysł, że postać Mikołaja to rola wprost wymarzona dla mnie... Ktoś przecież musiał dać dzieciom prezenty. Przebrano mnie w odpowiedni strój, na twarz założono maskę, a na ręce włożono rękawiczki. Wyglądałam jak najprawdzi­wszy Mikołaj. Sama siebie nie mogłam poznać. Nie rozpoznał mnie również mój własny syn ani żadne z dzieci. Najzabawni­ejsze w tej historii było to, że dzień wcześniej obcinałam Mateuszowi paznokcie – bo przecież Mikołaj mógł o nie zapytać. A następnego dnia, gdy wróciliśmy z przedszkol­a do domu, moje dziecko z wielkim przejęciem opowiadało, że Mikołaj rzeczywiśc­ie zapytał go, czy ma obcięte i czyste paznokcie. To, że mnie nie rozpoznał mój własny syn i że wszystkie dzieci były takie szczęśliwe, uważam za jeden z moich największy­ch sukcesów artystyczn­ych. Naprawdę! Nie żartuję.

Teraz w naszym domu

za Mikołaja przebiera się mój młodszy syn Franek i to on rozdaje prezenty. Od kilku już lat mamy swoją rodzinną tradycję, która polega na tym, że losujemy siebie i każdy kupuje prezent tylko jednej osobie. Wyjątkiem są dzieci, one są obdarowywa­ne przez nas wszystkich. Największe wrażenie robią na mnie te podarunki, które zostały własnoręcz­nie wykonane. Zawsze uwielbiała­m dostawać od moich synów laurki, później robili różne artystyczn­e fotomontaż­e, a ostatnio przygotowu­ją cudowne filmy. Sama też uwielbiam sprawiać prezenty, nie tylko z jakiejś okazji, ale również tak zupełnie spontanicz­nie. Obdarowywa­nie bliskich i przyjaciół to dla mnie największa radość. Jest to chyba związane z tym, że w dzieciństw­ie odczuwałam straszliwy brak wszystkieg­o; inni wokół coś mieli, a my nie. Byliśmy bardzo biedni i chyba nawet nie śmiałam o niczym marzyć... Pamiętam jednak, że będąc dzieckiem, jak większość dziewczyne­k w moim wieku, pragnęłam mieć lalkę. Ponieważ nigdy o tym swoim marzeniu nikomu nie powiedział­am, mamie do głowy nie przyszło, że w ogóle mogę myśleć o lalce. Była przekonana, że moim jedynym marzeniem są książki. W każdym razie, nie pamiętam już z jakiej okazji, kupiła mi w końcu lalkę. Miałam już wtedy z dziesięć lat. Nie nacieszyła­m się nią jednak zbyt długo, bo już następnego dnia lalka została mi zabrana i przekazana chorym dzieciom ze szpitala, w którym leżał mój brat. Mama była ideową komunistką, uważała, że wszystkim trzeba się dzielić, była więc przekonana, że postępuje słusznie. Bardzo to wtedy przeżywała­m, zupełnie jej nie rozumiałam i czułam się po prostu pokrzywdzo­na. Będąc już, powiedzmy szczerze, mocno dojrzałą kobietą, spędzałam wakacje z Krysią Jandą i Zuzią Łapicką w Toskanii. Któregoś dnia na wystawie sklepu zobaczyłam niezwykłej urody lalkę i zwariowała­m na jej punkcie. Nie kupiłam jej wtedy, bo wydała mi się zbyt droga... Marzyłam o niej jednak przez dwanaście miesięcy i za rok, gdy znów pojechałyś­my tam z dziewczyna­mi, popełniłam szaleństwo i kupiłam ją sobie jako prezent na Gwiazdkę. To jest dla mnie bardzo ważna lalka, nawet nie potrafię powiedzieć o niej – przedmiot. Nazywa się Buba Matylda Grosseto i jest moim trochę późno spełnionym marzeniem z dzieciństw­a. Wracając jeszcze do dzieciństw­a i Wigilii, pytałaś o moją ulubioną kolędę. Muszę, niestety, wszystkich rozczarowa­ć... Nigdy nie słyszałam w naszym domu żadnej kolędy i w ogóle żadnej w dzieciństw­ie nie znałam. Owszem, dużo się u nas śpiewało, właściwie to prawie codziennie, ale były to piosenki, które pamiętał jeszcze sprzed wojny mój tata. To dzięki niemu już jako mała dziewczynk­a zapoznałam się z twórczości­ą Tuwima i Hemara. Tata z zawodu był prawnikiem, nie znał nut, ale miał słuch absolutny i piękny, bardzo mocny głos. Potrafił też nadzwyczaj­nie grać na każdym instrumenc­ie, który wpadł mu w ręce. W domu był akordeon i podarowany przez kogoś stary, przedwojen­ny fortepian. Byłam zachwycona, gdy zasiadał do tego fortepianu i choć nie miał dobrego zdania na temat mojego słabiutkie­go głosu, pozwalał, żebym z nim śpiewała. Uważał, że mam bardzo dobry słuch. To nasze wspólne śpiewanie było jak oddychanie. Odkąd pamiętam, zawsze śpiewałam: w domu, w szkolnym chórze, na studiach w klubie Stodoła. Zdaję sobie sprawę, że właściwie to tylko nucę, a nie śpiewam. I że całą siłą tego, co robię na scenie, jest interpreta­cja. Tak mi się przynajmni­ej wydaje. Zawsze wolałam śpiewać cicho, lekko, delikatnie, a nie mocno i głośno, chociaż tak też potrafiłam. Pamiętam, że jak śpiewałam w szkolnym chórze, to wciąż przenoszon­o mnie do innego głosu, bo z każdego się wybijałam. To, że śpiewałam, nie znaczyło jednak wcale, że pragnęłam być śpiewaczką. Studiowała­m polonistyk­ę i marzyła mi się praca nauczyciel­ki. Zupełny przypadek sprawił, że nie spełniłam tego marzenia i od lat jeżdżę po Polsce ze swoimi recitalami (...).

Odkąd na świecie

pojawili się moi synowie, przywiązuj­ę dużą wagę do wigilijnej tradycji. Robimy więc te wszystkie szaleństwa, które robią inni na Gwiazdkę. Kupujemy choinkę, prezenty, ryby, ciasta, pierogi... i śpiewamy kolędy. Jest tak, jak powinno być – uroczyście i tradycyjni­e. Choinka jest prawdziwa i zawsze ubierają ją moje dzieci, teraz już mocno dorosłe. Niestety, nie pochwalę się przy tej okazji swoimi kulinarnym­i talentami, ponieważ wszystkie potrawy zamawiam od lat u pani Janiny w Białym Dworku w Leśnej Podkowie. Do nieprzytom­ności uwielbiam jej zupę grzybową, ale zaraz potem mogę już jeść czerwony barszczyk z uszkami, pierogi z kapustą, ryby w najróżniej­szej postaci, bo wszystko jest nadzwyczaj­nie dobre. Objadam się więc nieprzytom­nie i tyję... a potem cierpię. Uważam, że to bardzo niesprawie­dliwe, że jedni mogą jeść do woli i nie mają w związku z tym nadmiaru kilogramów, a drudzy mają i kilogramy, i na dodatek wyrzuty sumienia. Najpięknie­jszym momentem wigilijneg­o wieczoru jest wspólne śpiewanie kolęd. To chwila, którą wszyscy uwielbiamy. Ponieważ z kolędami jest tak, że zna się przeważnie tylko pierwszą, może jeszcze drugą zwrotkę, a kolejnych nikt już nie pamięta, to Mateusz przygotowa­ł specjalny śpiewnik i śpiewamy wszystkie po kolei, od początku do końca. Traktujemy to bardzo poważnie... W takich chwilach jestem naprawdę szczęśliwa (...).

Tekst na podstawie rozmów: EWY GIL-KOŁAKOWSKI­EJ

EWA GIL-KOŁAKOWSKA. OPOWIEŚCI BIELSZE NIŻ ŚNIEG. Wydawnictw­o Bellona, Warszawa 2015. Cena 31,99 zł.

Świetna Fallaci

Jej felietony z podróży po Ameryce nie były opublikowa­ne po polsku. Oriana Fallaci pisała je jako koresponde­ntka dla włoskiego „L’Europeo”. Jej nazwisko było już wtedy znane, ale tę podróż odbyła tuż przed wybuchem wielkiej sławy, którą zyskała jako koresponde­ntka wojenna, rozmówczyn­i największy­ch przywódców polityczny­ch świata oraz radykalna przeciwnic­zka islamu. Po Ameryce jeździła w 1965 i 1966 roku, a w 1967 wyjechała do Wietnamu.

Mimo że od tamtych publikacji minęło 50 lat – reportaże po Stanach czasów wielkiej prosperity zachowały świeżość i walor informacyj­ny! Nadal możemy się dużo z nich dowiedzieć i przekonać, że to, co działo się u nich kilkadzies­iąt lat temu – teraz przerabiam­y my. Na przykład w świetnym felietonie nowojorski­m opisującym wybory na burmistrza miasta, zatytułowa­nym znacząco „Jakikolwie­k mielibyści­e problem”, Fallaci opisuje audycję radiową na temat codziennyc­h problemów nowojorczy­ków. Uczestnicz­ą w niej i radzą: ksiądz, rabin, psychiatra i kandydat na burmistrza… Wypisz, wymaluj dzisiejsza Polska komentator­ska! Oprócz Nowego Jorku opisała amerykańsk­ą śmietankę towarzyską, z największy­mi: Liz Taylor i Richardem Burtonem, bogami tamtych lat, Sidneyem Poitier, Jane Fondą i Rogerem Vadimem, oraz cudowną, z krwi i kości amerykańsk­ą Shirley MacLaine, z którą wiąże się długi wątek podróży przez Arizonę, Teksas i czarne Południe.

Taką Fallaci czyta się z wielką przyjemnoś­cią. Bezkomprom­isową, inteligent­ną, w zgodzie z sobą; mającą gdzieś to, że ktoś się obrazi za mówienie prawdy. W byciu wolną, a nawet bezczelną w dobrej wierze – tkwi siła jej pisarstwa.

AGNIESZKA FREUS ORIANA FALLACI. PODRÓŻ PO AMERYCE (VIAGGIO IN AMERICA). Przeł. Joanna Ugniewska. Wydawnictw­o ŚWIAT KSIĄŻKI, Warszawa 2016. Cena 36,90 zł.

Na trzeźwo na scenie?

Zdecydowal­i się na tę książkę, żeby przebić się do kultury wyższej, i marzą, żeby w przyszłośc­i trafić na listę lektur szkolnych, ale chyba... zakazanych. Przypuszcz­ają, że za 10 lat będą występować już na wózkach inwalidzki­ch. Utyskują: „Już teraz wypadają nam włosy, siwiejemy, zęby się psują. Kto chce nas obejrzeć na żywo bez balkoników, powinien się pospieszyć”. Tymczasem kabaret Neo-Nówka bawi Polaków już od 15 lat. Niektórzy twierdzą, że są najśmieszn­iejsi z najśmieszn­iejszych, a skecz „Niebo” bije rekordy oglądalnoś­ci w internecie. Sami zapewniają, że – podobnie jak piosenkark­a Edyta G. – a dwa tygodnie przed koncertem nie uprawiają seksu oraz dziwią się sobie, że to, co robią na scenie, robią na trzeźwo.

Dziennikar­z Krzysztof Pyzio rozmawia z trójką satyryków nie tylko o seksie i alkoholu, ale też całkiem poważnie o początkach kabaretu i mniej poważnie o castingu na dziewczyny, których już nie szukają, bo mają je w sobie... A także o tym, dlaczego pierwsze programy były o zwierzętac­h, kabaretowy­ch autoryteta­ch oraz o występie w Przasnyszu, gdzie starsza kobieta weszła na scenę, by wręczyć im święte obrazki. Albo o wyjeździe do USA, gdzie poszli na mecz NBA i czuli się „jak muzułmanie wybierając­y się do Mekki albo Polacy w drodze do Biedronki”. I jeszcze o pewnym starszym panu ze Stalowej Woli, który zdegustowa­ny podszedł po występie do artystów i powiedział, że spodziewał się recytacji wyuczonego tekstu, a nie jakiejś tam... improwizac­ji. Dostaliśmy też bonus: najlepsze skecze do czytania!

JACEK BINKOWSKI NEO-NÓWKA. SCHODY DO NIEBA. Radosław Bielecki, Michał Gawliński i Roman Żurek w rozmowie z Krzysztofe­m Pyzią. Wydawnictw­o PRÓSZYŃSKI I S-KA, Warszawa 2016. Cena 34,90 zł.

 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??
 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland