Tu łatwiej jest przetrwać dzień
Bezdomni Polacy w Berlinie.
Gdy wjeżdża pociąg, przez dwie sekundy ziemia drży. Mężczyzna puszcza barierkę, której się trzymał. Jest zbyt pijany, zbyt obojętny. Jego pełen strupów policzek uderza o ziemię. Leży, jakby to było łóżko, już jest spokojny.
Dwóch nastolatków z puszkami coli w ręku patrzy na siebie pytająco, dziewczyna w chuście mruczy pod nosem: „lump”, tymczasem od mężczyzny oprócz odoru dochodzi już chrapanie. Jego kudłaty kolega jeszcze się trzyma na nogach, ale co chwilę potyka się i złorzeczy: „kurwa! kurwa!”. Polskie przekleństwo słychać często na berlińskich ulicach, pod mostami, w parkach. Wieczorem niesie się po parkingu Dworca Wschodniego. Schodzą się tam bezdomni na nocleg. Śpią w wyświechtanych płaszczach, w brudnych śpiworach, które nakrywają wilgotnymi kartonami. Od podłoża chronią ich plastikowe torby z Ikei. Są to głównie Polacy. Balują na brzegu Szprewy. Pijani, wieczorem na parkingu kłócą się i wymyślają sobie. Zbierają puste butelki na wymianę, szukają resztek fast foodów wyrzucanych przez młodzież, no i kradną w dworcowym supermarkecie, który – paradoksalnie – ochrania także Polak.
Bezdomni Niemcy oraz azylanci z prawem do pobytu mieszkają w schroniskach. Oprócz tego pięć tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci żyje na ulicach Berlina. Wolontariusze, urzędnicy i lekarze, którzy próbują im pomóc, twierdzą, że co drugi bezdomny pochodzi z Polski. Krąży wśród nich opowieść, że Polacy zjedli łabędzie z parku Tiergarten.
Miasto, kościoły, Czerwony Krzyż i inne organizacje są w stanie przygotować na zimę tylko 700 miejsc noclegowych. Reszcie grozi śmierć z wyziębienia.
Dlaczego opuścili Polskę? Jak żyją w Berlinie? Na co liczą? Wracam na Dworzec Wschodni. Na parkingu słychać rozmowy, a na łące przed nim śmiechy. Dziesięciu Polaków siedzi w półkolu, mija ich trzech Rumunów. Nieco dalej rozmawia dwóch Łotyszy. Czasami przychodzą tu Bułgarzy i Ukraińcy. Rzadko dochodzi do spo- rów między nacjami. Wszyscy schodzą sobie z drogi.
36-letnia Dominika, matka dwójki dzieci, pochodzi z południowej Polski. Od trzech lat bezdomna. – Nigdzie nie jest tak łatwo przetrwać dzień jak w Berlinie – stwierdza. – Ja też lubię to miasto, nie wrócę do kraju – opowiada Krzysztof, lat 22. Z podłódzkiego miasteczka uciekł jeszcze jako uczeń. Na ulicy mieszka dopiero pół roku. – Po wojsku nie wiedzia- łem, co ze sobą zrobić, a opowiadali, że w Berlinie jest dużo pracy – zwierza się 41-letni Rafał z centralnej Polski.
Dominika opowiada: „Mój mąż miał pieniądze. Byłam technikiem spożywczym, mogłam pracować, ale zostałam w domu z dziećmi. Zaczęłam pić i palić haszysz. Zaniedbałam rodzinę, zabrano mi dzieci. Chciałam się od wszystkiego odciąć, więc pojechałam do Berlina”. Dominika pracowała w barze, ale spóźniała się, więc ją wyrzucili. Za ostatnie 300 euro pojechała do Watykanu, z popijawą w Rzymie. Mogła te pieniądze przeznaczyć na czynsz i szukanie pracy, ale wolała się zabawić. Od tamtej pory zbiera butelki, kradnie, czasami żebrze.
Większość opowiada mi po angielsku, ale szczegóły wypraw pociągiem bez biletu do Austrii i Belgii opowiada w swoim języku. Tłumaczy ją Polka, która w Berlinie odniosła sukces. Gdy skończyła 30 lat, przyjechała do Niemiec z Mazur. Prowadzi własną firmę i zna wielu Polaków, którym również się powiodło. W ubiegłym roku w Berlinie było zameldowanych 107 tys. Polaków. Do tego trzeba doliczyć mniej więcej tyle samo Niemców polskiego pochodzenia. Bez nich wszystkich nie działałyby już hotele, kliniki czy handel.
Człowiek staje się bezdomny zazwyczaj przez jakiś dramat. Śmierć partnera, rozwód, strata pracy, wypadek, choroba bądź depresja. Wielu brnie jednak dalej, podejmując nieodpowiedzialne decyzje. Dominika sprzedała dokumenty i telefon komórkowy. Zamiast zbierać doświadczenia w pracy, kolekcjonuje długi i mandaty. U lekarza była raz, gdy odsiadywała niepłacone grzywny. Latem śpi pod gołym niebem, zimą różnie. Raz nawet spała w kościele, ale zazwyczaj na dworcowym parkingu. Dwa kilometry dalej w dzielnicy Kreuzberg Witold Kamiński działa w biurze Polskiej Rady Społecznej. 69-latek przybył do Berlina w 1981 roku i od tamtej pory pomaga wszystkim tym, którzy nie radzą sobie w zbiurokratyzowanych Niemczech.
Polacy mają tu swoje prawa, są obywatelami UE. Mogą swobodnie korzystać z niemieckiego rynku pracy, tylko że niektórzy, jak Dominika, podejmują niemądre decyzje. Pracują wymagane pół roku i idą na zasiłek. Co jakiś czas Polacy z parkingu trzeźwieją i znajdują jakąś robotę na czarno na budowach, ale to błędne koło. Krzysztof, mając 18 lat, uciekł z Polski do Anglii. Tam żył jego ojciec, który jak prawie milion rodaków wyjechał na Wyspy za pracą. Pokłócili się i Krzysztof pojechał do Berlina. Pracował jako dozorca, mieszkał u kolegi, a za zarobione pieniądze balował. Tak jak setki innych młodych nie myślał o przyszłości. Tyle że Krzysztof nie przestał się bawić, nawet gdy już stracił pracę i nie miał gdzie mieszkać. Któregoś dnia obudził się pijany na ulicy.
– Piję codziennie i biorę wszystko, co się da: speed, crystal – opowiada. Może dzięki temu jest w stanie przetrwać mróz. Ostatnią noc spał na klatce schodowej w bloku. Dziś jeszcze nie wie: – Coś się znajdzie – mówi bez lęku. To jego pierwsza zima na ulicy. Ten permanentny rausz prowadzi do przeceniania możliwości. Pijany jest gorzej ukrwiony i często nawet nie czuje, że już ma odmrożone uszy, palce u rąk i nóg. Co roku wielu bezdomnych zamarza na ulicach.
W miejskiej noclegowni na ulicy Lehrter Straße jest tylko 120 miejsc, ale gdy przychodzą mrozy, upycha się tam i dwieście osób. Nie starcza łóżek, ludzie śpią, gdzie się da. Miasto daje za mało pieniędzy; bez darczyńców to miejsce by nie przetrwało. – Gdy jest mróz, nie pytamy nikogo o tożsamość i pochodzenie, często zabieramy z ulicy totalnie pijanych, zarzyganych gości – opowiada Ortrud Wohlwend. W noclegowni śmierdzi od środków dezynfekcyjnych. Ciągle przychodzą zawszeni nowi. Na ścianie biały krzyż, a pod nim kartka z nazwiskami zmarłych. Wielu Polaków, większość jeszcze przed pięćdziesiątką.
Jednak ci z parkingu chcą się cieszyć wolnością. Często odrzucają pomoc i wybierają ulicę. Nie ufają nikomu. Wielu cierpi na zespół Korsakowa, który objawia się zaburzeniami pamięci bieżącej. Luki wypełniają konfabulacjami.
W supermarkecie na dworcu przed automatem skupującym butelki stoi kolejka dwudziestu bezdomnych. Maszyna jest ślepa, nie irytuje jej też zapach klientów. Laser bezdusznie liczy butelki i daje bon do kasy. Rafał liczy otrzymane euro i zwierza się: – Staram się dużo nie pić. Chcę się stąd wyrwać. Jutro się ogolę, rozejrzę się za pracą. Jutro! (PKU)