Bez orgazmu nie ma życia
ma sobie już nic do powiedzenia i oglądają tylko wspólnie telewizję.
Michał: – Nie ma nic złego w powtarzalności w seksie, który sprawia obu stronom przyjemność. Jednak w dłuższej perspektywie warto zadbać o różnorodność wrażeń i stymulowanie więzi. Alternatywą byłaby poligamia, ale w monogamii siłą rzeczy poszukujemy relacji na innych poziomach.
– Na przykład w fantazjach erotycznych?
Zbigniew: – Ja mam jedną konkretną fantazję – chciałbym wiedzieć, jak by wyglądał seks w kosmosie. Michał: – W stanie nieważkości. Zbigniew: – No właśnie. Co prawda rozmawiałem o tym z panem Hermaszewskim na konferencji w Siedlcach, ale dostałem zbyt mało informacji. Szkoda, bo mnie to interesuje.
Michał: – Powinny być takie dwuosobowe kombinezony, mogę je sobie wyobrazić. I taki seks porównać do tego, co by się działo głęboko pod wodą. Mnie też bardzo interesuje, na jakiej zasadzie następuje zbliżenie seksualne na odległość, gdy para jest podłączona tylko do sprzętu komputerowego. – Czyli cyberseks? Michał: – Tak, ale z użyciem najnowszych technologii umożliwiających przekazywanie obrazu 3D, dotyku oraz zapachu.
Zbigniew: – No tak, ty jesteś pokoleniem internetu...
– Czy to prawda, że seks przedłuża życie?
Michał: – Tak, są na to niezbite dowody. Niedawno miałem wykład na ten temat podczas konferencji. Badania wykazują, że u mężczyzn po 70. roku życia, którzy zaprzestali aktywności, następuje wzrost śmiertelności.
– A zatem w seksie wszystkie chwyty powinny być dozwolone, żeby podtrzymać nim zainteresowanie i osiągnąć długowieczność?
Zbigniew: – Nie wszystkie, ale jeżeli ma się ochotę oglądać seks na żywo w barze w Bangkoku, to niech sobie oglądają, albo niech włączają filmy pornograficzne. Jeżeli oboje partnerzy wyrażą na to zgodę.
– A czy pan urozmaica swoje życie erotyczne?
Michał: – To, co mówiłem, odnoszę także do siebie. Ale proszę nie kazać mi opowiadać, jakie ja techniki preferuję. Jestem lekarzem, a nie seksualnym celebrytą.
Zbigniew: – Podpisuję się pod tym, co mówi mój syn. Szczęśliwie obaj nie mamy problemu z naszą erotyką (śmiech).
Niespełna miesiąc temu opisaliśmy wyboistą i grząską drogę chorych na raka polskich pacjentów, którzy na własną rękę, bez wsparcia odpowiedzialnych za ich terapię szpitali i lekarzy, a czasem działając wbrew ich woli, znaleźli pomoc w monachijskiej klinice specjalizującej się w naświetlaniu guzów nowotworowych wiązką protonów.
W skrócie: metoda jest stosowaną na świecie od lat formą radioterapii, u nas praktycznie nieznaną. W cyklotronie (rodzaj potężnej wirówki) jądra wodoru rozpędzane są do olbrzymiej prędkości (60 proc. prędkości światła, 180 tys. km na sekundę), a uzyskana w ten sposób pędząca wiązka protonów kierowana jest do prostej rury, na której końcu znajduje się sterowany komputerowo „nos” maszyny. Protony wylatują z niego w kierunku unieruchomionego pacjenta, bombardując nowotworowy guz według ściśle określonego planu. Metoda jest o wiele lepsza od tradycyjnej radioterapii (przy użyciu fotonów), bo protony oddają kluczową część energii dopiero przy hamowaniu, a lekarze wykorzystują właśnie tę właściwość. Ustalając prędkość wiązki, wiedzą dokładnie, jak głęboko pod skórą protony wyhamują i „zadziałają”, a zbudowana wcześniej komputerowa mapa ciała pacjenta daje możliwość zniszczenia wyłącznie guza; zdrowa tkanka (inaczej niż w tradycyjnej radioterapii) pozostanie