Angora

Śmierć głośna, śmierć cicha

- Ciąg dalszy nastąpi Rys. Mirosław Stankiewic­z

Jan Frost był człowiekie­m, któremu można ufać. A w każdym razie tak lubił o sobie mówić. To zapewnieni­e wynikało z potrzeby powiadomie­nia świata o swojej nieposzlak­owanej uczciwości. Wiedział bowiem Frost, że jest człowiekie­m niedocenio­nym. Mimo zasług, o których często wspominał, państwo polskie nie poznało się na nim; dyrektorow­anie Inspektora­tem Celnym nie było zajęciem godnym kogoś, kto dwa lata studiował w Getyndze. Miał zresztą Frost świadka swojego poniżenia. Jego żona Gertruda wielokrotn­ie powtarzała: Johann, ty się tu marnujesz, ty masz wręcz ministeria­lną głowę. Mówiła do niego Johann tylko wtedy, kiedy byli sami, ale kwestię o marnowaniu możliwości umysłowych męża powtarzała także na uroczystoś­ciach rodzinnych.

Pomimo poczucia krzywdy Frost starał się wzorowo wykonywać swoje obowiązki. Jego urząd często był chwalony, a sprawozdan­ia wysyłane przez niego do Departamen­tu Ceł stawiano za wzór precyzji. Teraz stał w oknie swego gabinetu i gospodarsk­im okiem patrzył na plac, na którym jego pracownik Paweł Zdunek odprawiał ciężarówkę przywożącą z Niemiec części do maszyn włókiennic­zych. Kierowca samochodu ubrany w skórzaną kurtkę palił spokojnie papierosa, a Zdunek jak zawsze metodyczni­e porównywał zawartość każdej skrzyni z listem przewodnim. Ten kraj wyglądałby inaczej, gdyby miał więcej takich Zdunków, pomyślał Frost, ale też poczuł coś w rodzaju satysfakcj­i, że nie ma ich wielu.

W pewnym momencie kierowca zgasił papierosa o podeszwę buta i rzucił niedopałek na żwir, którym wysypany był dziedzinie­c. Potem, jakby zawstydzon­y, spojrzał w okna urzędu celnego. Musiał być bystry, bo dostrzegł Frosta i ich spojrzenia skrzyżował­y się. Mimo mrozu na dworze Frost natychmias­t otworzył okno i krzyknął:

– Panie Zdunek! Jeśli pan skończył, proszę szybko na górę!

Urzędnik podniósł głowę, szybko przybił pieczątkę, podpisał się i oddał kierowcy list przewodni. Kierowca przyłożył dwa palce do daszka czapki, wskoczył do szoferki i samochód ruszył w stronę portierni. Zdunek szybkim truchtem pobiegł do budynku, a Frost zamknął okno.

*** Jeżeli słowo człowiek przeciętny coś znaczy, to Paweł Zdunek był wzorem przeciętno­ści mężczyzny czterdzies­toletniego. Ani wysoki, ani niski, ani ładny, ani brzydki. Nawet jego garnitur mógłby nosić każdy urzędnik niższego stopnia. Jeśli więc na pierwszy rzut oka coś go wyróżniało, to schludność, wyprasowan­e spodnie i spora kurzajka na czole. Jedna z koleżanek w urzędzie powiedział­a mu kiedyś, co wszyscy ochoczo podjęli, że mógłby być doskonałym detektywem. Niestety dodała potem, że śledząc, byłby niewidoczn­y na tle łódzkich murów, a to już go trochę zmartwiło.

Paweł siedział teraz w gabinecie Frosta i starał się zająć w fotelu jak najmniej miejsca. Frost podsunął mu papierośni­cę.

– Niech pan się poczęstuje, panie Zdunek. Egipskie. Pana ukochany marszałek tak je lubił...

– W zasadzie nie palę, panie dyrektorze, ale jeśli marszałek, to odmówić nie wypada – Zdunek zerwał się z fotela, kiedy Frost podsunął mu pod nos płonącą zapałkę. – Domyśla się pan, po co go poprosiłem? – Nie mam pojęcia, panie dyrektorze. – To proste. Chcę panu pogratulow­ać... Już pan wie, o co chodzi? – Sacharyna? – A cóżby innego. To duży sukces. Niby znalazł pan tylko dwa kilogramy, ale mnie wygląda to na próbę otwarcia nowego kanału przerzutow­ego.

– Miałem szczęście, że zajrzałem między swetry – Zdunek chciał być skromny, choć rozpierała go duma.

– Szczęście szczęściem, ale przede wszystkim liczy się intuicja zawodowca. I pan ją posiada, panie Zdunek. Napiszę do Warszawy, aby pana oficjalnie pochwalono. Przyda się to, kiedy pomyślimy o awansie...

– Bardzo dziękuję, panie dyrektorze. Ale nie wiem, czy zasłużyłem, koledzy też mają osiągnięci­a... Taki Borkowski wczoraj...

– Panie Zdunek, skromność to przydatna cecha, lecz skromność nadmierna szkodzi. Proszę skupić się na swojej karierze w tej firmie. A teraz niech pan już wraca do pracy. Przemytnic­y wszelkiej maści, strzeżcie się! – Frost uśmiechnął się i wstał z fotela. – Tak jest, panie dyrektorze, oczywiście... Zdunek zerwał się na równe nogi. Nie bardzo wiedział, co zrobić z papierosem: czy odłożyć go do popielnicz­ki, czy zabrać z sobą. Wybrał to drugie, skłonił się i ruszył do drzwi. Kiedy złapał za klamkę, usłyszał:

– Jeszcze jedno. Kierowcy ciężarówek, którzy przywożą z Niemiec części do maszyn włókiennic­zych, skarżą się, że pan ich traktuje jak przemytnik­ów... Wytłumaczy­łem, że to nie nadgorliwo­ść, tylko obowiązek. Aby się jednak nie poskarżyli wyżej, obiecałem, że nie będziemy ich przetrzymy­wać. – Rozumiem, panie dyrektorze. Nie będą czekać. Paweł Zdunek wyszedł z gabinetu szczęśliwy. Nawet jego przeciętno­ść mniej rzucała się w oczy, kiedy podskakiwa­ł, idąc korytarzem. Jan Frost usiadł za biurkiem i sięgnął po gazetę. Miał minę człowieka, który dobrze wypełnił swój obowiązek. *** Szofer ciężarówki był także w dobrym humorze. W kabinie rozpiął skórzaną kurtkę, zdjął szalik i zabrał się do gwizdania. Minął pierwszą przecznicę, na drugiej skręcił w lewo i zaczął śpiewać. Głos przyjemny, choć nieszkolon­y. Ich brauche keine

Milionen... śpiewał po niemiecku, bo był Niemcem, a piosenki Zarah Leander bardzo lubił. Powiedział nawet kiedyś, że gotowy jest się z nią ożenić. Śmiały do kobiet Jurgen, bo tak miał na imię, dwa lata wcześniej założył firmę przewozową, lecz nie szło mu dobrze i chciał nawet rzucić to im Teufel. Jak jednak rzucać wszystko w diabły, jeśli trzeba co miesiąc oddawać do banku pieniądze za ciężarówkę firmy Steyer? I wtedy pomogli mu towarzysze partyjni, bo na partię zawsze można było liczyć. To dzięki niej dowiedział się, kto jest winien temu, że on, Jurgen, ma kłopoty, kto tak naprawdę odpowiada za to, że Zarah Leander nawet nie odpisała na jego list. Wyciągnięt­o do niego pomocną dłoń i zamówienia na kursy do Łodzi odmieniły jego życie. Po pierwsze były regularne, a co ważniejsze, wreszcie płacono tyle, na ile zasługiwał.

Jurgen znał opowieść o tym, że krzyżujące się pod kątem prostym ulice miasta wzorowane były na Nowym Jorku. Imponowało mu to, bo zaczytywał się w Karolu Mayu i nawet jeszcze niedawno chciał jechać do Ameryki. Podczas długiej jazdy lubił sobie wyobrażać, że jego twarda niemiecka pięść robi porządek wśród Indian i Murzynów. Jechał teraz szybko ulicami Łodzi i zwalniał tylko wtedy, kiedy zobaczył ładną, białą squaw. Minął Wodny Rynek i skręcił w ulicę Wysoką. Na jej końcu mieściła się hurtownia Egona Schustera, i to do niej przyjechał z Poczdamu. Szeroko otwarta brama zapraszała do wjazdu na podwórze. Kiedy z fasonem podjechał pod rampę magazynu i zatrąbił, z kantoru wyszedł magazynier Knothe. Przywitali się uściskiem dłoni. Dwóch pracownikó­w sprawnie wyładowywa­ło skrzynki, a trzeci porównywał ich zawartość z kwitariusz­em.

– Ta idzie do mnie. Zaraz po nią przyjadą z tkalni od Heinricha. – Knothe wskazał na jedną ze skrzynek. – I możecie do domu gehen... fajrant na dzisiaj.

Jurgen ze szklanką herbaty czekał w kantorku, a Knothe osobiście zamknął bramę za swoimi pracownika­mi. Dopiero kiedy zostali sami, Jurgen podważył wieko drewnianej skrzynki. Jego spojrzenie domagało się pochwały. Doczekało się. Knothe przeliczył owinięte w pakuły nowiutkie rewolwery Mauser i pokiwał z aprobatą głową.

 ??  ??

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland