Szarża po bandzie
„Jak będzie trzeba, to będziemy jechać po bandzie” – stwierdził Jarosław Kaczyński przed dziesięciu laty, co niezawodne TVN24 wychwyciło, nagłośniło i w sieci uwieczniło. TVN24 jest bezcennym źródłem wiedzy o hochsztaplerstwie Prawa i Sprawiedliwości i nawet rytualne wieczorne pierdnięcie prezesa po miseczce fasolki po bretońsku sprawia, że czujne jak ptaki dziennikarki tej stacji poświęcą sprawie dzień, dwa w formie wydań specjalnych o demolowaniu polskiej demokracji. Niemniej słowo się rzekło, zapowiadając to, czego doświadczamy dzisiaj. PiS jedzie po bandzie, mimo że nie musi, bo ma większość parlamentarną, ale warto przed tym ostrzegać, bo niebawem przyjdzie się temu i owemu zamyślić, dlaczego elektorat odesłał partię na polityczne pobocze.
Jazda po bandzie to określenie sportowe, związane z żużlem i hokejem, na tyle metaforyczne, że świetnie oddające przesadę, jaka zastąpiła u rządzących myślenie zdroworozsądkowe. Obrazem jazdy po bandzie jest nieumiejętność radzenia sobie z problemami. Na przykład czym i jak wozić panią Szydło, trzecią w historii kobietę premier, gdy spieszy do domu podgrzać kolację mężowi. Nie było sprawy w czasach premier Suchockiej, bo szczęśliwie panną była, nie miała też kłopotu Ewa Kopacz, bo zamiast gonić w piątek do kuchni, rozwiodła się ku powszechnemu zadowoleniu. Pani Szydło chciałaby, jak każdy słoik, wygodnie i szybko jeździć pociągiem, ale nie może, bo to – jak mówią – niebezpieczne. Chciałaby normalnym samolotem, ale drogo, więc godzi się na turbulencję w wojskowej CAS-ie. Ale ta fruwa tylko do Krakowa, a potem trzeba i tak narażać życie w rządowej kolumnie. To sprawia, że łączny koszt kolacji, jaką wciągnie w piątek wieczorem stary Szydło, staje się absurdalny. Taniej byłoby zawieźć go do najdroższej warszawskiej knajpy i tam do syta nakarmić. I wódki dać! Ale pal licho żarcie dla starego Szydły. Ktoś niemądry powiedział jednak jego żonie, że najbezpieczniejsza jest tylko kolumna BOR-u, więc właśnie pani premier wyszła ze szpitala, gdzie siedem dni dochodziła do siebie, gdy jej pancerne auto rozpieprzyło się na drzewie niczym 25-letni golf z wracającą z dyskoteki siódemką naćpanych nastolatków. Czarne skrzynki z tupolewa w Smoleńsku wydobyto od razu, a tej w aucie pani Szydło od dwóch tygodni nikt nie potrafi zlokalizować, tym bardziej wyjąć i odczytać. Czyż nie byłaby bezpieczniejsza pani Szydło w taksówce lub w pekaesie?! Trudno też nazwać styl jazdy BOR-u inaczej niż jazdą po bandzie, choć Bogiem a prawdą, prędzej to naganne drogowe chuligaństwo, co widzieliśmy na filmiku, w którym udział wziął Andrzej Duda, w szalonym pędzie wożony w okolicach Żywca. Za szybka, niebezpieczna „szarża lekkiej brygady” na starych oponach, z niewyszkoloną, źle opłacaną ochroną... Jazdą po bandzie jest też sposób, jak władza o wypadku pani Szydło debatuje. Jak kręci i mataczy. Utajnia, zabrania i wini Tuska. Dzień w Sejmie, gdy odstawiono rutynowy magiel, był czasem kompletnie straconym. Była to wyłącznie prymitywna, zbędna i żenująca międzypartyjna połajanka.
Kompromitujący BOR wypadek drogowy z panią Szydło w roli ofiary skompromitował umiejętności ministra i wiceministra spraw wewnętrznych, którzy – stojąc na czele siłowego resortu – znaleźli się na drugim miejscu w skali rządowego błazeństwa. I Mariusz Błaszczak, i jego wierny Zieliński dowiedli, że nie tylko nie mają kompetencji, ale okazali się budzącymi litość przykładami, że kadrowa jazda po bandzie jest wyłącznie samobójcza. Podobnie piastujący ex aequo pierwsze miejsce w publicznej błazenadzie (niezagrożone dotąd przez nikogo!) Antoni Macierewicz z wiceministrem Bartoszem Kownackim. Pieszy przemarsz Macierewicza przez ruchliwą ulicę Belwederską, zabezpieczany przez Żandarmerię Wojskową, to kolejny dowód na to, że minister obrony narodowej wymaga pomocy, ale przede wszystkim żarliwej modlitwy i troskliwej opieki medycznej. Podobnie jak młody wiceminister obrony, który uległ w Sejmie takiej afektacji, że bił rączką o pulpit i drżącym głosem wołał o krwi na rękach opozycji. Miał wizję? Czy nie lepiej dla nas byłoby, gdyby na czele resortu obrony stanęli wreszcie Bartuś Misiewicz i jego zastępca Edzio Jenniger... Ludzie! To już nie jest galop po bandzie, to jest kłus na sygnale w kierunku dużego, sieciowego szpitala. Tam rośnie w siłę kolejny partyjny jeździec, minister Radziwiłł, lekarz, który pytany o pigułkę „dzień po” powiada: – Nie ma mowy! Recepty nie dam! Nie pomogę pacjentce, bo mi sumienie nie pozwala!
Innemu to samo partyjne sumienie każe rżnąć bez umiaru. Szyszko, który w PiS-ie jest ekspertem od ekologii, zezwolił na wycinkę drzew, co zadowoliło prezesa – wszak to brzoza sprawiła, że w Smoleńsku tupolew nie lądował tradycyjnie, ale potem ktoś rezolutny (może pani Basia?) Kaczyńskiemu podpowiedział, że to idiotyzm i w ogóle jazda po bandzie, więc partia zapowiedziała nowelizację ustawy. To znów będzie jazda po bandzie, bo nic lepiej nie oddaje sensu tego slangowego zwrotu i jego przesadnej brutalności, jak dotychczasowa praktyka legislacyjna PiS-u, przypominająca odpustową rozpędzoną karuzelę z krzesełkami na łańcuchach. Kiedy przyjdzie z niej zejść, a zanim w głowie przestanie się kręcić, trzeba będzie najpierw solidnie rzygnąć. henryk.martenka@angora.com.pl w przejmujący krzyk, co może zagrozić wiszącemu nad wrocławską widownią zabytkowemu żyrandolowi. Na scenę wnosi energię, temperament i urodę autentycznej operowej diwy. A jednak prowokuje wrażenie, że coś pęknie, załamie się pod naporem wokalnej ekspresji, wykraczającej poza granice dźwięku. Oby w profesjonalny sposób zapanował nad tym talentem dyrektor Marcin. Podobnie jak Lichorowicz musiała śpiewać Giuseppina Strepponi – pierwsza Abigaille, towarzyszka życia, a później żona Verdiego, dysponująca silnym, ostrym, niezwykle sprawnym technicznie sopranem. Śpiewała jednak krótko.
Podczas całego spektaklu Nabucco trzymałem kciuki za przyszłe rezultaty pracy Marcina Nałęcz-Niesiołowskiego w tym teatrze magicznym, z tym wspaniałym zespołem, w tym zniewalającym mieście.
Nigdzie tak jak tu nie zaznałem równie harmonijnego współdziałania z współpracownikami, przywiązania publiczności do swego teatru, bogatych i pożytecznych kontaktów z wrocławianami, ciągłej obecności dobrze pojmowanej operowej tradycji i klimatu, w którym uprawianie sztuki było aktem niezapomnianych wzruszeń. No może jeszcze w Łodzi...?
Na dobry początek tego wszystkiego szczerze życzę dyrektorowi Marcinowi!