Nie usłyszałam w Niemczech ani jednej złej recenzji filmu „Pokot”
– Trzyma pani w dłoniach Srebrnego Niedźwiedzia. Ciężki?
– Ciężki! Myślę, że waży kilka kilogramów (śmiech). Muszę przyznać, że niedawno dostałam nagrodę w Meksyku, na lokalnym festiwalu filmowym w niedużym mieście, więc Niedźwiedzia jeszcze da się unieść – tamtej nagrody nie dałabym rady unieść (śmiech).
– Powiedziała pani o filmie „Pokot”, że jest on filmem politycznym. Czy to utrudniło, a może ułatwiło zdobycie takiej nagrody jak Srebrny Niedźwiedź w Berlinie?
– To jest film, który może być odbierany jako film polityczny. Ale jeśli chodzi o gatunek, to nie jest film polityczny. To jest film, który mówi o ważnych sprawach, które w pewnych kontekstach robią się sprawami politycznymi. Jednocześnie to jest zabawa gatunkami. Film trochę ekscentryczny, trochę anarchistyczny, trochę ekologiczny, trochę feministyczny, a przede wszystkim komiczny thriller.
– Co pani zdaniem zdecydowało o tym, że „Pokot” został nagrodzony Srebrnym Niedźwiedziem?
– Myślę, że jest po prostu dobry, spodobał się (śmiech). Recenzje niemieckie były znakomite. Nie widziałam tam ani jednej złej recenzji, więc może „Pokot” po prostu trafił do berlińskiej widowni. Usłyszałam parę wspaniałych komplementów od najróżniejszych ludzi – od Indii, przez Malezję, po Amerykanów. Odczułam, że to jest film, który naprawdę im się spodobał. Oni dokonali precyzyjnych analiz tego filmu. Zrozumieli go dokładnie tak, jak chciałam, żeby był zrozumiany. Właśnie nie jako ideologiczny apel, ale jako coś, co za pomocą rozrywkowych narzędzi pozwala rozszerzyć naszą wyobraźnię.
– Jak polski widz może przygotować się do obejrzenia filmu „Pokot”? Polska premiera już w najbliższy piątek.
– Powinien otworzyć serca i umysły i po prostu bawić się.
– Często podkreśla pani, że ten film był dla pani wyzwaniem. Dlaczego?
– Tak, świadomie wybrałam sobie to wyzwanie. Gdy decydowałam się na ekranizację powieści Olgi Tokarczuk, wiedziałam, że to będzie inny język filmowy – inny niż ten, którego używałam w ostatnich latach, że to będzie hybryda gatunków. Ten film ma wiele warstw stylu filmowego. Nie miałam pojęcia, czy będę umiała to zrobić. Miałam pełno niepewności, a z drugiej strony czułam, że powinnam coś poszerzyć, że czuję się zbyt bezpiecznie, robiąc moje filmy. Że to grozi rutyną, pewnym skostnieniem, a kino powinno być kapryśne i żywe, trochę jak muzyka jazzowa: nieustannie powinno się improwizować i uaktualniać. To było wyzwanie dla mnie jako reżysera i coś nowego. Teraz mam poczucie, że to się udało: widzę, jak reagują krytycy, widzowie i teraz jurorzy w Berlinie.
– Co musi zrobić książka z człowiekiem – z filmowcem, z reżyserem – żeby postanowił przenieść to, co przeczytał, na ekran?
– Ktoś powiedział kiedyś, że książka nie może być za dobra, bo wtedy nie można z tego zrobić dobrego filmu (śmiech). Dla mnie przynajmniej, mogę mówić w swoim imieniu, to musi być jeszcze coś, jakiś rodzaj tajemnicy, jakiś rodzaj takiego wyzwania, które ta książka stawia przede mną, że się chcę z nią zmierzyć i chcę z niej zrobić film. Chcę ją po prostu zrobić swoją, chcę ją ukraść.
Jeśli chodzi o literaturę Olgi Tokarczuk w ogóle, to ja jestem jej miłośniczką, od kiedy przeczytałam pierwszą jej książkę. Zawsze mi się wydawało, że ta proza jest filmowa, ponieważ jest szalenie sensualna. Myślałam, że to będzie strasznie proste, ponieważ ta powieść ma właśnie taką konwencję bardziej popularną, ponieważ jest pewnego rodzaju kryminałem czy thrillerem, ponieważ jest stosunkowo krótka i stosunkowo prosta, to szybko ją przełożymy na język filmu.
Scenariusz – tak liczyłam – to będą góra trzy miesiące, a tymczasem dwa lata nad tym siedziałyśmy. Odsłaniały się coraz dalsze wyzwania i nasze ograniczenia, także w sumie to się okazało trudnym wyzwaniem. Trudniejszym, niż myślałam.
Ja myślałam, że to będzie trudne dla mnie osobiście, ze względu na moje z kolei zawodowe ograniczenia, ponieważ nigdy nie robiłam takiego gatunku; takiego gatunku, który jest zupełnie między gatunkami, który się mieni – czasem to jest dramat psychologiczny, czasem komedia, czasem kryminał, jakiś suspens, czasem bajka... Lubię baśnie i lubię utopie, ale nie lubię baśni, które są ucieczką. Nie lubię czegoś takiego, żeby uciekać od rzeczywistości, czy uciekać od nieszczęścia, od zagrożeń i żeby ta baśń była eskapistyczna. Prawdziwa baśń jest zawsze podszyta jakąś głęboką prawdą o losie. Nie znaczy to, że ona nie ma mieć happy endu – jest dobrze, jeżeli ma happy end, ale nie może to być happy end głupi. To znaczy nie może być taki, w który nikt nie wierzy, nawet ten, kto opowiada i ten, kto słucha. Po prostu baśń znajduje poza tymi, jak by to powiedzieć... barierami rzeczywistości, znajduje jakąś drogę do światła. Światło i nadzieja są czymś takim, co ma wymiar trochę mityczny, trochę mistyczny i trochę religijny. Baśń ma w sobie te elementy – i wtedy jest piękna.
– Co mówiła Olga Tokarczuk, jak widziała, jak ten świat się stawał? Jakby realnie – do dotknięcia, do sfilmowania, stawał się obrazem z jej słów napisanych.
– Olga była szalenie wdzięczna i pomocna. Na pewnym etapie miała wątpliwości, głównie przy jakimś tam pierwszym montażu do całości. Jak to obejrzała, to myślę, że było to dla niej trochę szokujące. Zresztą to nie była jeszcze dobra wersja, także staraliśmy się to zanalizować i ten film się żmudnie poprawiał. Czasami tak jest,