Czekam na rolę życia
Po „Czarnym czwartku” Marta Honzatko miała zagrać w „Smoleńsku”...
Aktorka, piosenkarka. Występowała w krakowskim kabarecie artystycznym, marząc o pracy na planie filmowym. Sen spełnił się, gdy Antoni Krauze zaproponował jej główną rolę w obrazie „Czarny czwartek – Janek Wiśniewski padł”, opowiadającym o tragicznych wydarzeniach w Gdyni w grudniu 1970 r. Potem Marta Honzatko nie miała już wielu propozycji. I kiedy Krauze postanowił nakręcić „Smoleńsk”, główną rolę, dziennikarki Niny, chciał jej powierzyć. Zgodziła się, ale z przyczyn osobistych w tym filmie nie zagrała. Teraz realizuje się w teatrze.
Mieszka w Krakowie. Gra w Teatrze im. Adama Mickiewicza w Częstochowie. Jej mąż Maciej Półtorak także. Udaje im się pogodzić pracę z wychowywaniem synów. Maciej występuje też w Piwnicy pod Baranami. Marta przygotowuje się właśnie do spektaklu reżyserowanego przez Igora Gorzkowskiego „Kometa nad doliną Muminków”. – Reżyser chciałby dotrzeć do dziecka w dorosłym. To będą Muminki, jakich nie znamy. Nie będziemy biegali w pluszowych kostiumach. To spektakl niekoniecznie dla dzieci, raczej dla całej familii. Premiera wczesną wiosną. Dotąd nie pracowałam z Gorzkowskim. Moje marzenie się spełniło.
– We wrześniu ubiegłego roku miałam premierę recitalu „Nie tylko kobieta” w teatrze w Częstochowie. Ja śpiewam, a koledzy komentują to wierszem bądź kontrastowymi satyrycznymi tekstami. Na scenie pojawiają się ze mną Maciej Półtorak, Adam Hutyra, Robert Dorosławski, a przy fortepianie Michał Rorat. Dyrektor szukał recitalu na letnią scenę w wakacje. Wygrzebałam wszystkie piosenki, które miałam gdzieś głęboko w szufladzie i zawsze chciałam zaśpiewać, lecz bałam się ich tknąć ze strachu przed porażką. Zagraliśmy najpierw w teatrze, a potem na scenie letniej. Widownia oszalała. Dyrektor stwierdził, że robimy oficjalną premierę i gramy na małej scenie. Od tamtej pory wystawiamy to kilka razy w miesiącu. Przy pełnej sali. Oszalałam z radości, bo mogę śpiewać to, co kocham, a do tego jeszcze ludzie chcą mnie słuchać. Mam wielką, artystyczną satysfakcję. Teatr szczególnie mnie nie pociągał, jednak z upływem lat zmieniłam zdanie. Istna metamorfoza, miła i twórcza. Nadal jednak marzy o filmie. Wierzy, że nadejdzie jej moment. – Na razie, można o mnie powiedzieć: staruszka jednej roli.
Pochodzi z Zielonej Góry. Studiowała w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie. Już na I roku zaczęła grać. – To był Teatr Nieinstytucjonalny w Krakowie. Niestety, przepisy uczelniane zabraniały grać na I roku. Pani dziekan kazała mi natychmiast zrezygnować. Oficjalnie dostosowałam się, lecz nieoficjalnie dalej grałam. Było to dla mnie wyzwanie, dostałam bowiem rolę św. Faustyny. To był jej sceniczny debiut. Jednocześnie występowała w piwnicy artystycznej Loch Camelot. – Znakomicie czułam się w tej formie i roli. Głównie śpiewaliśmy. Występowałam tam przez wiele lat. Przez cały czas kieruje tym miejscem Ewa Kornecka, która współpracowała z Olgą Lipińską przy „Kabareciku”. To był mój artystyczny dom, a Ewa Kornacka jest moją artystyczną matką. Potem przygotowałam z nią recital „Casting”, który chętnie wznawiamy i gramy w „wolnych chwilach”.
Dyplom w PWST broniła u Jerzego Stuhra. – Nie przepadał za mną. Do dziś nie wiem dlaczego. Profesor jakby na złość obsadził mnie w przedstawieniu dyplomowym w roli chłopaka. Przebrnęłam przez to jednak i jakimś cudem zdałam.
Loch Camelot był jej ukochanym miejscem. Miała dylemat, gdy otrzymała ofertę współpracy z Piwnicy pod Baranami. – Biegałam z jednego końca rynku na drugi, żeby występować w obydwu tych miejscach. Dostrzegł ją wtedy w Loch Camelot Antoni Krauze, który przygotowywał się do „Czarnego czwartku”. Zachwyciła reżysera swoją szczerością i naturalnością. Odbyli miłą, ciepłą rozmowę, swego rodzaju casting. – Po tym spotkaniu nie było już wątpliwości, że zapowiada się wspaniała współpraca. Dla aktora takie zadanie to radość i euforia. Byłam zachwycona osobą reżysera od pierwszej chwili. I zaskoczona, że nie muszę odgrywać żadnych scen. Uważał bowiem, że skoro ukończyłam szkołę aktorską, to mam odpowiednie predyspozycje. Stara szkoła reżyserska. To było dla mnie niesamowicie ważne na początku tej przygody. Człowiek bardziej wierzy w siebie i nie wpada w pułapki strachu. Bo na castingach ludzie często się spinają, stresują i odpadają.
Scenariusz filmu był dla niej lekcją historii. – Nie znałam szczegółów tragicznych wydarzeń w Gdyni w grudniu 1970 r. Miałam świadomość, że biorę udział w czymś wyjątkowo ważnym. Znakomicie czułam się na planie. Stało się tak w dużej mierze dzięki cudownej wprost ekipie. Strach przyszedł pod koniec, kiedy już wszystko było nakręcone. Obawiałam się zobaczyć finalny efekt.
Obejrzała film podczas pokazu przedpremierowego dla rodzin ofiar Grudnia ’70 w gdyńskiej hali Arena. – To było coś z pogranicza kosmicznych doświadczeń. Bardzo emocjonalnie to przeżywałam. Po projekcji przez dziesięć minut ryczałam za kulisami, nie mogłam wyjść, nie chciałam z nikim rozmawiać. Pierwsza osoba, na którą trafiłam, kiedy już wyszłam, to była pani Stefania Drywa, czyli mój filmowy pierwowzór. Przytuliła mnie mocno, wzięła za ręce i powiedziała: „Dziękuję ci, byłam dokładnie taka jak ty”. Wtedy wiedziałam, że jest dobrze, nie potrzebowałam już żadnych recenzji.
Nie rozdzwoniły się jednak telefony. – Reżyserzy nie pchali się do mnie drzwiami i oknami. Machina jak szybko ruszyła, tak szybko się zatrzymała. To była cudowna lekcja pokory, radzenia sobie z trudnościami i niespodziankami tego zawodu. Nie ukrywa, że była zawiedziona, ale wie, że dziś trudno się przebić, że czasem więcej znaczy rola w serialu niż w ważnym filmie fabularnym. – Jest w tym trochę i mojej winy. Należało powalczyć, a ja myślałam, że będą za mną biegać. Nikt jednak tego nie robił. A ja zajęta byłam podróżami, jeździłam z „Czarnym czwartkiem” po świecie, po różnych festiwalach i promowałam film. To jest wpisane w zadanie aktorki, a dla mnie była to wielka przygoda, odwiedziłam kilka ciekawych miejsc, Los Angeles, Indie...
Po „Czarnym czwartku” zagrała w filmie Dariusza Glazera „Mur” u boku Aleksandry Koniecznej. Kolejna ważna propozycja pojawiła się ponownie od Antoniego Krauzego. – Otrzymałam ofertę zagrania głównej roli, dziennikarki, w filmie „Smoleńsk”. Bardzo się ucieszyłam. Reżyser już znacznie wcześniej, gdy tylko pojawił się pomysł, a nie było jeszcze scenariusza, przygotowywał mnie do tej roli. Kiedy miały rozpocząć się zdjęcia, byłam w ciąży. Nie miałam szansy zagrać w tej produkcji. A teraz niektórzy mówią, że dobrze się stało i Horacy – mój młodszy synek – mnie uratował. Nie wiem, może mają rację, bo odnoszę wrażenie, że wiele spraw wymknęło się reżyserowi spod kontroli. Niemniej jednak żałowałam pracy z Antonim, którego bardzo cenię. Pamiętam, że jak było mi smutno, to mój starszy syn Tobiasz mnie pocieszał, a miał wtedy zaledwie pięć lat. Mówił: „Nie martw się, zaproszą cię do innego, lepszego filmu”.
Dobrze wspomina udział w spektaklu „Trzy wersje życia” Yasmina Reza w reżyserii Piotra Machalicy. – Trzeba było pokazać wachlarz aktorskich możliwości. Zagrałam alkoholiczkę, co jest trudnym zadaniem. Musiałam się tego nauczyć, i to bez alkoholu.
Ceni sobie współpracę z André Ochodlo, który często reżyseruje na częstochowskiej scenie. – Miałam okazję przygotować z nim spektakl o narkomanach „Superman nie żyje” w jego teatrze w Sopocie. Teraz występuje u niego mój mąż w „Hamlecie”, w tytułowej roli. A ja już przygotowuję się do zagrania w „Wesołym miasteczku” w reżyserii André z piosenkami Agnieszki Osieckiej w 20. rocznicę jej śmierci. Cieszę się bardzo na tę współpracę. Niebawem zaczynamy próby, premiera planowana jest na lipiec w Sopocie. Scenicznej roli życia, tej jedynej wymarzonej, jeszcze nie dostałam. Wciąż na nią czekam. togaw@tlen.pl