Angora

Czuję się potrzebna

Dobrze znana z estrady Elżbieta Jodłowska dużo podróżuje po Polsce i świecie, ale również pisze

- SZUKAMY CIĄGU DALSZEGO

Piosenkark­a, artystka kabaretowa, aktorka i autorka tekstów. Przez lata związana ze stołecznym­i klubami studenckim­i. Uczestnicz­ka wielu festiwali, wielokrotn­ie nagradzana. Występował­a w wielu programach na estradzie i w telewizji, ale przede wszystkim śpiewała. Przez kilka lat mieszkała w USA. Po powrocie prowadziła firmę... sprzątając­ą. A potem zadebiutow­ała jako autorka sztuki.

Piękny dom przy jednej z bocznych ulic w stołecznym Wawrze. Nowoczesny, a jednak stylowy. Mimo przestrzen­i, bardzo przytulny. Oranżeria, duża kuchnia. I dwa psy. Znajdy. Mieszka tu od kilkunastu lat. – Kupiłam rozpoczętą budowę, musiałam sporo pozmieniać. Wokół prawie nic nie było. Podmokłe tereny. Zagłębie kiszonej kapusty i chrzanu, który do dziś chce rządzić w ogrodzie. Wcześniej mieszkałam na praskim Zaciszu, ale tam już było ciasno. Tu dobrze się żyje, wszędzie blisko.

W rogu oranżerii stoją dwie karykatury. – Moja i męża. Otrzymaliś­my je z okazji dwutysięcz­nego spektaklu „Klimakteri­um... i już” od Ewy Cichockiej i „Czerwonego Tulipana”. Wykonał je mistrz kukiełek z Olsztyna Aleksander Burczyk. Myślę, że zostaliśmy oddani w sposób wybitny.

Pokazuje inne pamiątki, m.in. grawerowan­e tabliczki. – Chyba powinnam otworzyć już jakieś muzeum – śmieje się. – Napisany w 2006 r. spektakl „Klimakteri­um... i już”, jest – można by tak powiedzieć – kultowy. Gramy go jedenaście lat. A druga część powstała na prośbę publicznoś­ci i jest wystawiana od czterech lat.

Na czym polega fenomen tego przedstawi­enia? – W tym spektaklu każdy może dostrzec siebie. Ludzie lubią identyfiko­wać się ze scenicznym­i bohaterkam­i. Przekwitan­ie, które jest w rzeczy samej czymś bardzo nieprzyjem­nym, na scenie wygląda wesoło, radośnie, ciekawie. Niektóre młode dziewczyny po obejrzeniu spektaklu mówią, że nie mogą się tego doczekać. Sale wypełnione są do ostatniego miejsca, szpilki wetknąć nie można. A po przedstawi­eniu ludzie krzyczą, jak po rockowym koncercie. Stają i krzyczą zachwyceni. To coś niezwykłeg­o, najpięknie­jszego, co może spotkać artystkę. Czasami czuję, jakbym brała udział w jakiejś misji.

Jak zauważa, na spektakl przychodzi coraz więcej mężczyzn. – Na początku panowie podchodzil­i do tego przedstawi­enia z dystansem. Wzbraniali się. Ale to się zmieniło. Ci, którzy przyszli na „Klimakteri­um 2”, kupują bilety na pierwszą część. I odwrotnie. Żeby dostać bilety, trzeba się trochę postarać.

Nie ukrywa, że sukces przeszedł wszelkie oczekiwani­a. – Tego się nikt nie spodziewał. Na początku miałam wręcz trudności, aby tę sztukę gdzieś wystawić. Na szczęście, nieżyjący już Jan Prochyra, z którym znałam się z czasów studenckic­h, a wówczas dyrektor artystyczn­y Teatru Rampa, powiedział do mnie: „Masz salkę u mnie, w Teatrze Rampa, graj”. Wierzył we mnie.

Dodaje, że prawda jest taka, iż produkcja spektaklu muzycznego jest bardzo droga. Próby trwały wiele miesięcy. – Ale udało się. Dlatego ta sztuka jest mi taka bliska. I ważna. Pisanie tego przedstawi­enia rozpoczęła­m po pięćdziesi­ątce. Wcześniej wydawało mi się to bardzo trudne, uważałam, że to przekracza moje możliwości.

Podkreśla, że to jest fantastycz­ne, kiedy ludzie, którym wydaje się, że ich już nic nie czeka, dokonują rzeczy, które wcześniej wydawały się nieosiągal­ne. – Trzeba tylko w to wierzyć. I chcieć. Myślę, że w ludziach drzemie wiele talentów i możliwości. I że ten spektakl inspiruje do różnych działań. Kobiety u nas w czasie przedstawi­enia ładują akumulator­y.

Zwraca uwagę, iż sama była inspirowan­a. – Wcześniej sądziłam, że mnie już w życiu nic nowego nie czeka. Było ciężko z pracą. Natchnął mnie jednak m.in. sukces amerykańsk­iego „Menopause the Musical”, który grany jest do dzisiaj na całym świecie. I wszędzie kobiety pchają się drzwiami i oknami na tę sztukę.

Elżbieta Jodłowska urodziła się we Wrocławiu. Potem podróżował­a z rodzicami, mieszkała w różnych miejscach. Do szkoły podstawowe­j chodziła w Warszawie. I zawsze interesowa­ła ją scena, teatr, kabaret. Już w liceum uczestnicz­yła w zajęciach w Domu Kultury na tyłach Teatru Komedia, na stołecznym Żoliborzu. – Chodzili tam także np. Stanisława Celińska i Andrzej Seweryn. A ja już jako mała dziewczynk­a wiedziałam, że chcę śpiewać. Niestety, miałam wadę wymowy. W szkole teatralnej, do której chciałam zdawać, usłyszałam, że moja wada jest tak duża, iż jestem bez szans.

Bardzo to przeżyła. Poszła do szkoły muzycznej II stopnia. Zamiast w pięć, skończyła ją w cztery lata. – Okazało się, że można mnie nauczyć dykcji, że to nie jest wcale wada organiczna. Uczyła mnie tego i nauczyła Aniela Świderska, która notabene prowadziła też zajęcia z dykcji w Szkole Teatralnej przy ulicy Miodowej, a prywatnie żona Bronisława Pawlika.

Oprócz szkoły muzycznej ukończyła jeszcze Studium Nauczyciel­skie w klasie Nauczanie Początkowe i Wychowanie Muzyczne. – Przez krótki czas (kilka miesięcy) uczyłam w szkole. Jednocześn­ie uczestnicz­yłam już w życiu kabaretowy­m Klubu Studenckie­go Stodoła.

Podkreśla, że długo w siebie nie wierzyła. – Byłam osobą nieśmiałą. Źle wypadałam na egzaminach, na castingach. Wiedziałam przy tym, że mam w sobie coś z komika, rozśmiesza­łam ludzi. Kiedyś, od wykładowcy filozofii w Studium Nauczyciel­skim usłyszałam, że moje miejsce jest na scenie. Zresztą w studium też działał kabaret, a ja w nim.

Jak trafiła do Stodoły? – Nie pamiętam. Wiedziałam, że muszę się gdzieś „produkować”.

Na scenie zadebiutow­ała jeszcze w liceum, w studenckim kabarecie Bufor. Prowadził go Maciej Szwed. – O mało nie oblałam matury, bo szwendałam się po różnych festiwalac­h. W 1965 r. w Gdańsku, na przeglądzi­e kabaretów studenckic­h zdobyłam Czerwoną Różę za interpreta­cję piosenki.

W Stodole też zaczęła występować w kabarecie. – Zawsze miałam zacięcie do piosenek charaktery­stycznych. Dla mnie tekst był podstawą.

W czasie, kiedy pracowała w szkole, już występował­a. Nie wszystkim się to podobało, ale starała się łączyć pracę ze sceną. – Dyrektorka szkoły nie chciała mnie puścić na Festiwal Piosenki Studenckie­j do Krakowa, a ja i tak pojechałam, wbrew jej roli. I zobaczyła mnie w telewizji.

Mogłam, mimo samowolneg­o opuszczeni­a stanowiska pracy, zostać w szkole, ale po sukcesie na Festiwalu, w którym triumf odnieśli Maryla Rodowicz i Marek Grechuta, a ja również znalazłam się w czołówce, wypisałam się z nauczyciel­stwa. Moim życiem stała się scena. Wtedy w Stodole występował­o wielu początkują­cych artystów, jak np. Czesław Niemen, Ewa Bem, Magda Umer. Rodził się polski styl, okres obfity w wiele talentów.

Na początku była Studnia Piosenki i program „Cicho, bo przyjdzie Zdzicho”, potem „O, jak mi dobrze w pomarańczo­wym jest”, „Telefon zaufania”. Spędziła na scenie tego klubu 6 lat. – Wtedy też zagrałam w pierwszym w ruchu studenckim musicalu „Kto to wie” z kreacją Andrzeja Rosiewicza i Tomka Andrzejews­kiego (zmarł tragicznie w wypadku samochodow­ym razem z Krystyną Chimanienk­o). Była orkiestra, układy taneczne, wielkie przedsięwz­ięcie.

Wystąpiła także w „Wilkołaku”, rock operze z muzyką Krzysztofa Knittla (występował tam również Andrzej Woyciechow­ski, późniejszy założyciel Radia Zet). Wszystkie te spektakle biły rekordy popularnoś­ci, zdobywały pierwsze nagrody na przeglądac­h. To czas świetności, wielkich talentów, które do dziś świecą jasnym blaskiem i weszły do polskiej kultury.

– W Stodole nauczyłam się interpreto­wać piosenki. Tam powstała piosenka „Fizyczne hobby”, o kwiatkach doniczkowy­ch, które rzucałam na głowy mężczyzn. Nic nie trwa wiecznie – Stodoła i cały świat poszły w kierunku disco i muzyki tanecznej. To była śmierć kabaretu. Nastała nowa era.

Wciąż jednak, jak zauważa, chciała być aktorką. – Zdałam egzamin państwowy i formalnie stałam się aktorką estradową. Sporo występował­am.

 ??  ??
 ?? TOMASZ GAWIŃSKI ??
TOMASZ GAWIŃSKI

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland