Prowokacja Ukraina
Stosunki wzajemne Kijowa i Warszawy przetestowano na trwałość. Granatnikiem.
Środa, 29 marca. Było wpół do pierwszej w nocy, kiedy 200-tysięcznym Łuckiem wstrząsnął wybuch. W centrum miasta zawyły alarmy, a eksplozję było słychać w oddalonej o sześć kilometrów wsi Boratyn. Celem ataku był działający w stolicy obwodu wołyńskiego Konsulat Generalny Rzeczypospolitej Polskiej. Pocisk z ręcznego granatnika uszkodził ostatnie piętro budynku. W wyniku trafienia i eksplozji w znajdującym się poniżej oknie wyleciały szyby, a ściana została przebita na wylot.
Nikt nie ucierpiał, chociaż pocisk uderzył tuż nad pomieszczeniami sypialnymi, gdzie spał jeden z pracowników ochrony. – To był prawdziwy zamach terrorystyczny. Chcieli zabić ludzi – cytuje konsula Krzysztofa Sawickiego wydanie Wołyń24. – Strzelali niecelnie lub nieumiejętnie. Może w celu jakiegoś ostrzeżenia lub jakiejś prowokacji... Tak z kolei brzmiał jeden z pierwszych, jeszcze anonimowych komentarzy przedstawicieli ukraińskich służb, które zabezpieczały miejsce zdarzenia.
Słowo „prowokacja” pojawiło się wtedy po raz pierwszy, ale nie ostatni. Oficjalnie jako jeden z pierwszych na wiadomość o ataku zareagował Pawło Klimkin, szef ukraińskiego MSZ: – Jestem oburzony prowokacją zbrojną wobec KG RP w Łucku. To podłość tych, którzy są przeciwko przyjaźni UKR z PL. Robimy wszystko, aby sprawców ukarać – napisał w środę rano na Twitterze. Po ukraińsku i po polsku.
Równie kategorycznie potępił atak prezydent Petro Poroszenko. I polecił organom ścigania „pilnie podjąć wszelkie środki w celu wyjaśnienia tego incydentu oraz ustalenia sprawców” – poinformował jego rzecznik Swiatosław Cehołko.
Jeszcze tego samego dnia Poroszenko osobiście zadzwonił do Warszawy, proponując prezydentowi Andrzejowi Dudzie wzmocnienie ochrony wszystkich placówek oraz polskich miejsc pamięci na Ukrainie. Zapewnienia ich bezpieczeństwa domaga się też polski MSZ, który do czasu wykonania tego żądania postanowił zamknąć polskie konsulaty.
Po rozmowie obu prezydentów wyszło też na jaw, że Ukraińcy z bezprecedensową otwartością podeszli do dochodzenia w sprawie zamachu, zapraszając do udziału w nim również polskich śledczych. Być może będą musieli zająć się oni nie tylko tą sprawą...
W czwartek rzecznik ukraińskiego prezydenta poinformował, że tzw. prankerzy (czyli „telefoniczni chuligani”) z Rosji, podszywając się pod jego szefa, usiłowali przeprowadzić rozmowę telefoniczną z polskim prezydentem. Nie udało im się, ponieważ nie wiedzieli, że prawdziwa rozmowa już się odbyła, a kancelarie obu przywódców są w stałym kontakcie.
Cehołko stwierdził wprost, że za tą próbą stały rosyjskie służby specjalne. Rosyjscy prankerzy udający osoby publiczne i wyciągający, a następnie publikujący kompromitujące wypowiedzi od nieświadomych oszustwa rozmówców (najczęściej przedstawicieli świata show-biznesu i polityki) od dawna cieszą się taką wątpliwą reputacją. Oczywiście zaprzeczyli swojemu udziałowi w prowokacji.
– Pewnie trzeba oczekiwać wiadomości, że prankerzy ostrzelali przez telefon polski konsulat – kpił najbardziej znany z nich Władimir Kuzniecow, pseudonim „Wowan”.
Tymczasem komentatorzy polityczni w Kijowie rolę Rosji w tych wydarzeniach rozpatrują bardzo poważnie. – Ostrzelanie Konsulatu Generalnego w Łucku to nie przypadek, lecz wydarzenie z jednego łańcuszka i trudno jest zapobiec całkowicie podobnym wydarzeniom. Kreml stara się napuścić na siebie Polskę i Ukrainę. Dosłownie przed rozpatrzeniem przez europarlament