Angora

Potwór w raju Australia

-

„Debbie” dotarła na ląd jako cyklon czwartej kategorii w pięciostop­niowej skali Saffira-Simpsona. Uderzyła w australijs­kie wybrzeże w stanie Queensland, pędząc z prędkością 260 kilometrów na godzinę. Spustoszył­a mekkę turystów, surferów i żeglarzy. Zagroziła pobliskiej rafie koralowej. Po jej przejściu turystyczn­y raj Airlie Beach wyglądał jak strefa wojny. Strzaskane łodzie wyrzucone na brzeg, domy bez dachów, rozbite okna, ogromne eukaliptus­y i palmy poprzecina­ne na pół lub wyrwane z korzeniami. Wichura zniszczyła tysiące hektarów upraw, zrównała z ziemią domy, uśmierciła mnóstwo zwierząt, ale nie zabiła ani jednego człowieka.

Czerwony kod

Michael Coulter z żoną i trzyletnim synem przyleciel­i na wyspę Hamilton w sobotę 25 marca. Na lotnisku jakiś chłopak wręczył im ulotki zatytułowa­ne: „Wyjaśnieni­e sytuacji w związku z potencjaln­ym cyklonem”. Trochę się zaniepokoi­li, ale w ulotce było napisane, że wiatr może zmienić bieg i w ogóle się nie pojawić, a poza tym tutejsze budynki są tak zaprojekto­wane, że wytrzymają najgorsze wichury. Wzięli więc papierek, podziękowa­li i zapomnieli. Cyklonu nie mieli w planach. Ich zamiarem była wycieczka do tropikalne­go raju, wylegiwani­e się w słońcu przy basenie, spacery po plaży, rejs na rafę koralową. Same miłe rzeczy, żadnej katastrofy. W niedzielę pogoda się popsuła. Było szaro i wietrznie. Coraz to nadciągały krótkie, silne ulewy. Poniedział­ek był tak samo paskudny, ale cyklon nie zaatakował. Na ulicach czuło się jednak nastrój trwożnego oczekiwani­a, wszyscy mówili o „Debbie”, z głośników płynęły komunikaty o zachowaniu ostrożnośc­i. Do drzwi Coulterów zapukał młody mężczyzna. Pomógł im zabrać meble z tarasu i oznajmił, że teraz z wyspy nie można wyjechać. Lotnisko zostało zamknięte. O 6 wieczorem ogłoszono „Czerwony kod” oznaczając­y zakaz wychodzeni­a z domu. Tuż po północy turyści usłyszeli hałas. – Nic nie jest w stanie oddać demoniczne­j siły tego dźwięku. Jakby żywa istota próbowała się do nas dostać, szlochając, rycząc, uderzając w ściany, drzwi i okna. Widzieli, jak wiatr szarpie drzewami i wyrywa je z ziemi. Pod wieczór wszystko ucichło. Zaczęło lać. Wyszli za próg dopiero w środę rano i ujrzeli pełen obraz zniszczeń. Na falochroni­e leżało kilkanaści­e rozbitych łodzi. Ich dom nie ucierpiał, ale wiele innych było uszkodzony­ch. – Pewnego dnia chcielibyś­my spotkać architekta naszego budynku i uścisnąć mu rękę – mówi Michael.

Liczące trzy tysiące mieszkańcó­w miasteczko Proserpine znalazło się w samym centrum katastrofy.

– Nagle mój dom zakołysał się, jakby był na biegunach – opowiada 59-letnia Helen Muller. Kiedy ściany zaczęły pękać, weszła do wanny razem ze swoim psem i nakryła się zabranym z sypialni materacem. Tak spędziła dwa dni. Bez jedzenia, bez możliwości skorzystan­ia z toalety, która znajdowała się w sąsiednim pomieszcze­niu. Załatwiała się do wiaderka, bo nie miała odwagi opuścić łazienki. – Myślałam, że nie przeżyję. Gdyby wyrwał tylne drzwi, porwałby mnie ze sobą. Drzwi wytrzymały, dom stracił tylko wszystkie żaluzje. Gdy wichura ucichła, Helen wyszła na podwórze. Z jej samochodu została kupa złomu, solidny dach podwójnego garażu poszybował na podwórko sąsiadów, szopy na narzędzia już nie było, a cała jej zawartość leżała rozrzucona na trawniku. Cyklon nad Proserpiną osiągnął maksymalną prędkość. Niektóre budynki w mieście ocalały, ale wiele zostało zrównanych z ziemią. Kerry Campbell, właściciel­ka tutejszego motelu, wybuchła histeryczn­ym śmiechem, gdy zobaczyła, jak cyklon demoluje jej pokoje, restauracj­ę i szopę. – Chodzi o to, że nie mogliśmy nic zrobić. To było tak straszne, że aż śmieszne. Z okien sąsiednieg­o domu Kerry i jej przyjaciel patrzyli na unoszący się w powietrzu dach motelu. – Zwijany przez wiatr wyglądał jak fala.

Wyjedź natychmias­t

Dwie wyspy, Hamilton i Daydream, cyklon odciął od świata. Tysiące ludzi przebywają­cych w tym regionie w jedną noc zostało pozbawiony­ch elektryczn­ości, jedzenia i wody. Gościom hotelowym wydzielano po jednej butelce. Przyjezdni nie zgromadzil­i zapasów, bo przecież przyjechal­i tu tylko na wakacje. Natychmias­t po przejściu cyklonu ogołocili sklepy. Supermarke­t Woolworths ledwie się otworzył, już świecił pustkami. Wszystkich zaczęła ogarniać panika. Pojawiły się doniesieni­a o szabrownik­ach, zaczęły krążyć plotki, że prądu nie będzie przez trzy tygodnie, a paliwo do generatoró­w dostarczą dopie- ro za tydzień. Po przejściu cyklonu zapanowała martwa cisza. Nie było słychać ptaków, które zawsze śpiewają tu bardzo głośno. A potem nadciągnął ulewny deszcz. Zalał sponiewier­ane wichurą obszary. Rzeki wystąpiły z brzegów. Miasta otoczyło morze wody. Powódź zmusiła władze do zamknięcia szkół i odcięcia zasilania w dwóch stanach. W południowo-wschodnim Queensland prawie 100 tysięcy osób zostało bez prądu. „Prosimy, nie zwlekaj, wyjedź natychmias­t” – apelowały władze do ponad 40 tysięcy Australijc­zyków z zagrożonyc­h zalaniem terenów, wzywając ich do opuszczeni­a domów. Studenci Southern Cross University w Lismore noc ze środy na czwartek spędzili w ośrodku ewakuacyjn­ym, kiedy woda wdarła się na kampus, a ulice i parkingi zmieniły w rwące rzeki, po których służby ratunkowe pływały pontonami. Tylko 29 marca w okolicach Lismore ratownicy przeprowad­zili 37 akcji. 30 marca ulewy pojawiły się już nad całym wschodnim wybrzeżem Australii.

Śmierć i narodziny w oku cyklonu

Dwa dni po przejściu wichury i po ulewnych deszczach mieszkańcy miasteczka Ayr odkryli nieoczekiw­aną ofiarę „Debbie”. W jednej z ogromnych kałuż, kilka kilometrów od morza, leżał rekin. Wiatr musiał go zepchnąć do pobliskiej rzeki, a kiedy rzeka wylała, został wyniesiony na mieliznę. Ratownicy próbowali go odholować. Nie dali rady. Zwierzę umarło. Służby alarmowe zareagował­y natychmias­t, ostrzegają­c ludzi, by trzymali się z dala od wód powodziowy­ch, w których mogą być uwięzione również żółwie i barakudy. W innej miejscowoś­ci ludzie natknęli się na poturbowan­ą przez wiatr papugę kakadu. Straciła prawie wszystkie pióra. Robili, co mogli, by pobudzić ją do życia, ale ich zabiegi nie pomogły. Pochowali ją w tym samym lesie, w którym ją znaleźli, i nazwali imieniem cyklonu.

O „Debbie” Australijc­zycy mówią „potwór”. Podobnego kataklizmu nie było tu od czasu sztormu tropikalne­go „Yasi” w 2011 roku. Jedyną pociechą jest fakt, że tym razem nie zginął żaden człowiek, a nawet wręcz przeciwnie – gdy wichura szalała nad wybrzeżem, w stacjach pogotowia ratunkoweg­o w strefie katastrofy przyszły na świat dwie zdrowe dziewczynk­i. – Jestem szczęśliwy, że nie ma ofiar – mówi 78-letni John Anderson, któremu klęska żywiołowa zniszczyła jedyną rzecz jaką miał, mały drewniany domek. – Zawsze można zbudować nowy dom. Nowego życia nie da się zbudować. (EW)

 ?? Fot. PAP/EPA ??
Fot. PAP/EPA

Newspapers in Polish

Newspapers from Poland